Śmiesznie uśmiecham się widząc te powykręcane słówka wrzucone w przestrzeń miejską. Choć każda nazwa i wyraz dumnie targa za sobą własny etymologiczny (znaczeniowy) ciąg, czasem bez większych zastanowień powtarzam je w głowie. Myślę o tym, jak niecodziennie brzmią ulice, place, imiona. Jadźwingowie, Tamka, Wawrzyszew, Jagodno, czesanie, karafka, krówka, furmanka. Zwyczajne słowa powtórzone ileś razy (zalecam około 20) tracą wgrane w głowie znaczenie i błąkają się same po bezsensie własnego ubrania z kilku dźwięków. Niełatwo jest połączyć te zsunięte razem głoski z jakimś głębszym sensem, a mimo tego nasza codzienność nie jest kwestionowana. Stół jest stołem, choć mógłby być i stojakiem – oba wszak stoją. Stół, stół, stół, stół, stół, s t ó ł, czym jest stół? Przecież to oczywiste, stół pojawia się w głowie bez pomyślunku, ze zautomatyzowanym biegiem myśli.
Zdarza się, że psuję tę samozwańczą, detektywistyczną podróż po poszukiwaniu wgranych w słowach znaczeń. Drążę historyczne nawiązania i na nowo zapamiętuję, co jest czym i dlaczego. Czy na ulicy Chłodnej rzeczywiście było tak chłodno? Co determinuje, czy ulica jest Długa? A Wąska – jak wąska być musi? Zazwyczaj jednak, jak reszta ludzi zresztą, nie popadam w te językowe łamigłówki i podążam ścieżką nauczonych ciągów nazw i wyrazów. Nie myśląc o istocie przedmiotów, nazywam je – język jest wszak technologią giętką, intuicyjnie prowadzącą pokolenia w stronę łatwej komunikacji. To ciekawe zwłaszcza podczas nauki nowego języka, a tym samym innego kodu kulturowego – pewne sformułowania pozostają niewyjaśnione, bez sensu. Lać jak z cebra? Czym jest cebra? A lipa, gdzie to drzewo? Niewątpliwa lipa dla obcokrajowca, próbującego opanować wykręcone ogonki i kreseczki polskiej mowy. Jak poradzić sobie ze skrajnie niemożliwymi wyrazami – chrabąszczami, pszczołami, pieszczotami, źdźbłami, Suwalszczyznami czy bezwzględnymi Brzęczyszczykiewiczami (pisząc, mówię to sobie na głos!)? Szkoda strzępić język – czy jako naród chcemy w ogóle rozmawiać z zagranicą? Czasem miewam wątpliwości.
Iż swój język mamy, toż gadamy bez opamiętania – zazwyczaj paplamy bez ładu i składu, bez znaczenia i sensu. Wciąż jednak poszerzając zasoby mowy o nowe określenia – czaimy kolejne zagraniczne imiona. Spolszczamy Andżeliki, paskudnie zapisujemy łikendy (to wersja osobliwa, choć zasadniczo poprawna, o zgrozo), ze świata podbieramy przedmioty, przystosowując je do skomplikowania własnego języka – włoską trombe zmieniamy na trąbkę! Mocne dźwięki rocka co roku obijają się o uszy jego zwolenników – fanów. Walczymy ze złączonymi głoskami – sz, cz, rz, ż? Cholera wie, czy ham ze zgubionym “c”, nadal pozostaje chamem? Co z żartem, byłby śmieszny, gdyby zapisany został przez “rz”? Sami głowimy się przy pisowni i w podejrzanie grubych słownikach szukamy wskazówek pisania utartych zwrotów: na co dzień (osobno!), w przededniu (nieintuicyjne to połączenie, co?), na pewno i naprawdę (pewność dzieli, prawda łączy!). Wbitych do głowy w podstawówce gżegżółek wciąż nie udaje się znaleźć w naturze – jak wyglądają te kłopoczące z nazwy ptaki? A nuż ktoś się kiedyś dowie, nożem odcinając się od zasłony niewiedzy?
Zawiły nasz język, ale piękny w tym wszystkim. Jak cały kraj i jego ludzie, nieznośnie niekiedy kaleczący jego wzorcowe zasady, reguły, formuły, zalecenia rad i językoznawców. Czym by jednak była polszczyzna gdyby nie wzbudzała w nas sprzecznych emocji i potyczek językowych – idealnie dyktuje, to kim naprawdę jesteśmy. Pozwala na krwiście wykrzyczane przekleństwa pod blokowiskiem, płynne opisy rozlewisk nadrzecznych u Orzeszkowej, twarde przepisy prawne, reprymendy szkolne i poetyckie bajdurzenia o egzystencjalnej pustce. Możliwości jest wiele, a polski wewnętrznie niespokojny i rozległy, jak ludzie z niego korzystający. Choć czasem mówimy do siebie w tym samym języku, trudno o wzajemne zrozumienie. Ach, koniec rozmyślań – wysiadam na Wawrzyszewie. Ktoś kłóci się na stacji, inny płacze nieporadnie składając zdania. Jak się w tej rozpiętości przekazu, podyktowanej polskością właśnie, nie zakochać?