alukes
Opublikowane przez ms

Gdy miałam, na oko, piętnaście lat mój starszy kuzyn powiedział mi, że na Częstochowę skrótowo mówi się czewa. Powiedziałam to raz: czewa. Drugi, trzeci i czwarty: czewa, czewa, czewa. Dziwny wyraz, podobny i niepodobny, krótki i bez sensu. Czeka, czemu, czewa. Mój język przywyczaił się do dziwnego skrótu, usta od tej pory nie mówiły pełnej nazwy miasta, co często się chowa, pozostała ona. Gdy brak czasu, obok wawy, krk i szn – czewa.

Dworzec w katolickiej stolicy tego kraju wygląda tak jak czuje się większość Polaków mniej więcej od późnego października do wczesnego maja. Filip Springer, reportażysta, pisał o nim, że jest jak mutant zagubiony w czasie i przestrzeni. Częstochowa, nie Główna, nie Centralna, po prostu sama w sobie, skromnie przestarzała i oczekująca zapowiedzianej wielkiej rewitalizacji. Jej odbijające obserwujących szyby tworzą perspektywę lustra, patrzysz, więc wtapiasz się w krajobraz przestrzenny lat dziewięćdziesiątych. Są kolorowe barierki i plastikowe budki, analogowy wyświetlacz godzin odjazdu i przychodnia wewnątrz dworca. Tam pachnie niechęcią i smogiem, który tuż po wyjściu przytłacza nozdrza.

Ten wielki budynek, gargantuiczny i w pewien sposób odrzucający jest centrum kolejowym miasta. Jest dokąd przyjechać, co ważniejsze, skąd wyjechać. Częstochowa to jedno z najszybciej wyludniających i starzejących się miast Polski. Nie dla takich warunków demograficznych powstał gigant na śródmieściu. Być może podchodzę do tematu nazbyt sceptycznie – w czewie nie spędziłam większej części życia, choć niewątpliwie zbudowała fragment tego, kim jestem. U dziadków, na Westerplatte, spałam na pomarańczowej sofie, piłam tonik jurajski, a z ciocią i kuzynem wyprowadzałam dużego, czarnego psa – Taylora (choć nie wiem, jak napisać jego imię, w mojej dziecięcej głowie był spolszczonym tejlorem). U dziadków, w wysokim bloku, winda wyglądała jak aluminiowa puszka, z każdej strony wyłożona lustrzaną blaszką. U dziadków, na Parkitki czy Tysiącleciu, obserwowałam socjalistyczne bloki zbudowane tuż obok niebieskiego pawilonu, gdzie chodziłam z dziadkiem na zakupy i, gdzie mój tata miał szkołę po drugiej stronie ulicy. Ja do podstawówki codziennie dojeżdżałam z mamą, nie mogłam się temu wszystkiemu nadziwić. U dziadków, na stole zawsze były pomidory posypane cebulką, a jednego roku na balkonie zamieszkały gołębie. Z tego co pamiętam, nikt ich nie wygonił.

W Polsce panuje szarość, bo taka nasza natura na okres jesienno-zimowy. Mnie Częstochowa zdaje się być przodownicą szarości, wzorem, pilną uczennicą z najbardziej szarymi odcieniami w skali ponurości. Kojarzy mi się z blaszanymi pawilonami i śniegiem wysokim pod kolano, choć zabrudzonym od pyłu i brudu z ulic. Gdzieś w krajobrazie widać Jasną Górę, wielki obiekt wielkiej Polski. To trochę magiczne miejsce, ale gdy nie wierzysz w tę jedną siłę wyższą, magia ma inny wymiar. Jasna Góra to kult, forma tradycji i zwieńczenie pielgrzymek, które przez okres wiosenny przechodzą główną aleją, a ich śpiewy słychać w każdej kawiarni, sklepie i szkole po drodze. O tym też mówił mi kiedyś kuzyn, bardzo mnie to rozbawiło.

Częstochowa i czewa to jedno miejsce o wielu odcieniach tego samego koloru. Myślę o niej i widzę ciemne kapcie babci, które zostały przy jej łóżku, malutkie opalizujące szklanki z kredensu dziadków i poczucie, że coś co minęło staje się nieustannie dziejącą się przeszłością. Jest w tym smutek – tak jak w dni, gdy nawet skrawek nieba nie pokaże się przez gęste chmury. Wolałabym pamiętać ciepłe spacery na plac zabaw obok bloku i po alejach, wyjścia w niedzielę do pobliskiego kościoła i wieczory u wujka, gdzie ciocia zawsze podawała marynowany czosnek. W pamięci pachniał jeszcze po powrocie do domu.

Z jakiejś przyczyny myślę jednak szarością, która zagarnęła moje pojmowanie Częstochowy. Może w każdym z nas znajdzie się kapka czewy?

odjazdy, przyjazdy – dzwoni rok 1995

 

Poprzedni Post