alukes
Opublikowane przez ms

Jechałam tramwajem i cały świat biegał mi za oczami, wewnątrz nagłe i intensywne poczucie melancholii, smutku i tej jesieni powolnie wlekącej się ku zimie. W mieście niespokojnie, choć myślałam, że wszystko po sezonie ucichnie. Sezon trwa bezustannie, zmieniają się ozdoby, zamiast donic z kwiatami pojawiają się wielkie choinki, lodowiska, jarmarczne chatki śmierdzące bigosem z myśliwską i wyspirytowanym winkiem na gorąco. Przechodzę obok nich codziennie, przeciskam się między stojącymi przed zegarem astronomicznym a wycieczką z Hiszpanii torującą samiutki środek chodnika. Na starym mieście blokują się też spalinowe potworki, dopuszczone do ruchu aż do samego serca historycznego centrum. Wysokie czerwone parasolki ubrały grube rękawiczki, z nieścieralnym uśmiechem namawiają kolejne tłumy turystów do podróży czerwonym autobusem – wsiadasz, gdzie chcesz, wysiadasz, gdzie indziej. Lub nie, wszyscy wiedzą, że busy nie przyjeżdżają zgodnie z obietnicą, ludzie tracą pieniądze, a humor nadrabiają kuflowym piwem i kołaczem makowym jedzonym gdzieś w bramie. Deszcz, nie deszcz – Praga zaprasza.

Myślałam, że Warszawa jest dużym miastem, pełnym zabieganych i ekspansywnych ludzi, a to tu poznałam europejskie przebodźcowanie. Kupuj kiczowate magnesy z wybiustowaną kobietą, trdelniki z masą lodową, której nie sposób zjeść w swojej obfitości. Teraz jeszcze odwiedzaj punkty sprzedaży okraszone łańcuchami świątecznymi, w tle słuchaj dzwoneczków, łap dorożki przemierzające brukowe drogi i podziwiaj festiwal przesady owiniętej kolorowymi światełkami w akompaniamencie mikołajów oraz skrzatów. Powietrze za ciepłe, śniegu nie ma, a bałwanów tak dużo.

Gdzie ten zimowy czar? Czy jest gdzieś w ogóle? Podejrzewam, że w głębokich kubkach z gorącą czekoladą, cieście upieczonym w piątkowy wieczór z przyjaciółmi, podróży do urokliwego, starego miasteczka czy w kocie łaszącym się do nogi podczas spaceru wśród błota i deszczu. Trzeba nieraz trochę odbiec od głównych ścieżek, oddychać wolno i głęboko, odbywać kąpiele słoneczne i w mroźnym powietrzu uwalniać obłoczki z ust. I tym, co proste, nieświecące, nieefektowne i zwykłe idzie się zachwycić. Ku pamięci swojej i praktykowaniu radości w czasie, który wyjątkowo daje w kość: kilka kolejnych przykładów. Dostrzegłam ciepło podczas hektycznego biegu na pociąg, na który obiektywnie nie było szans zdążyć. Los przesłał uśmiech – opóźnienie, jak raz, trafiło w sedno sprawy. Innego razu, przez spędzenie całego dnia w białym swetrze i brak plam aż do wieczora. Przy tym wspinaczka na wysokie wzgórze i śmieszne zdjęcie przy praskiej wieży Eiffla; rozpoczęcie środowego poranka od rozgrzewającego kubka kakao, pójście do galerii sztuki i dosięgnięcie czegoś poza płaską codziennością. Ostatni słoik żurku zagryziony bagietką cebulową z Tesco. W szale grudniowej gorączki gromadzenia, wydawania pieniędzy, szukania czasu na kolejne plany i siły, by się z nich nie wycofać, łatwo stracić ducha. Duszny pokój akademikowy wypełnia wychuchane tysiąckroć powietrze zestresowanego trwania między terminami i liczbą wymaganych wyrazów w Wordzie. Powtarzalna co pół roku akademicka przypadłość dotyka studenckie kręgi – egzaminy, prezentacje, prace, eseje, sesje inne niż te fotograficzne na tle zamku na Hradčanach. Mogło być tak pięknie, a jest makaron z sosem pomidorowym pięć razy w tygodniu, oczy zmęczone ekranami i powtarzalność przytłaczająca przez wieczory rozpoczęte wraz z zajściem słońca o piętnastej. Głowa do góry, zaraz święta, tyle ludzi ma poza tym gorzej. Inne życia, inne historie, nie ma co obok siebie ich stawiać. Postaw może na korytarzu choinkę i puść Last Christmas. Plastikowe drzewko zniknęło, akademikowy Grinch kradnie jogurty, jajka i klimat świąt.

Siak czy tak, tak czy siak – łapie mnie monotonia, kłębek smutku, szarość odczuwalna między żebrami. Pełne doświadczenie zimy co roku chwyta za emocje, nawet w innym mieście, z innymi ludźmi. Siak czy tak, tak czy siak, to oni w dużym stopniu plotą chęci do grudniowego działania. Czasem zaczyna się to od popołudniowego smażenia sera i degustacji morawskiego wina, następnego dnia kończy bólem głowy. No i śmiesznymi pomyłkami podczas nauki czeskiego, gdy zamiast zrozumieć ‘być w pracy’ usłyszysz ‘pić w pracy’ i niczego nie podważasz, przecież nie takie rzeczy się w kraju dzieją? Zdarza mi się słuchać głośno muzyki i bujać w rytm tego, co buzuje wewnątrz, a wieczorami zasypiam po czytaniu kolejnego reportażu z wydawnictwa Czarnego. Podobno mówię przez sen – czego nie nagadam się za dnia, wieczorem przemieniam w paplaninę mowy polsko-sennej. Siak czy tak, tak czy siak, nie ma to jak grudzień.

duża kuchnia nieakademikowa

 kocie łaskotki

urokliwy powrót sennym tramwajem

co będziesz robić? w poniedziałek pić w pracy 🙂

Poprzedni PostNastępny Post