M powiedziała, że mam wreszcie wyłączyć tryb wiecznej walki i odpocząć. Po zakrapianej nocy chłonę więc orzeźwiający chłód poranka, w miejscu otoczonym przez połacie zieleni. Kojąca ta zieleń, nieprawdaż?
Słońce przykryły opasłe, kłębiste chmurzyska – zupełnie jakby sabotowały ciepło przaśnego, sierpniowego dnia. To nic, szelesty i dmuchnięcia powietrza są jak muzyczny podkład dla śpiewu ptaków, chrabąszczych taktów i tylu innych dźwięków, których nawet nie wyróżniam wśród osobliwej orkiestry. W tej harmonii niezaplanowanej, choć odgórnie stworzonej, kolejce zdarzeń dyktowanych naturą, jestem obca. Kolonialnie chciałabym zabrać, czerpać, wtłaczać w siebie dobra tej krainy nie pytając świata, czy mogę to zrobić. Czy mogę ukraść pewność siebie komara, który nieprzerwanie wysysa z człowieka krew? Co za tupet – nie, nie chcę komara, kto by takiego wybrał! Może jednak podbiorę zawadiacką ogładę koguta, który trzyma pieczę nad swoją okolicą – bez skrupułów dudni donośnym pianiem, wtedy nawet, gdy nikt tego nie oczekuje? Co z otwartością bezpańskich, wiejskich kotów – czy ich dotykalską przyjacielskość zagarnąć.
Chyba jednak nie wezmę nic, nie z tego światka przynajmniej. Kosmos tak skrzętnie naturalnego miejsca nie powinien zostać zaburzony. Zostanę więc z czerwonym ukąszeniem na lewej łydce i świeżym powietrzem w płucach. Muśnięta słońcem usiądę później w miejskim zgiełku i pomyślę, że jednak – czy chcę, czy nie – jestem złodziejką. Ostatecznie ukradłam stamtąd chwilową równowagę – oby świat mnie za to nie ścigał.