alukes
Opublikowane przez ms

Mama zawsze cieszy się, gdy ścieżki moich codziennych zdarzeń splot znajdują w domu rodzinnym. Nie zdarzyło się tak by po powrocie nie przywitała mnie uczta pełna ulubionych przedmiocików, świadczących o tym, że w toku naszych przerywanych rozmów przez telefon, naprawdę słucha. Wkraczam wtedy ja – zakręcona wokół całego rytuału przejścia przez domowy próg, zdjęcia butów (nigdy dla niej wystarczająco czystych), zanurzenia się w smaku potraw, których mój codzienny studencki budżet wolałby nie uwzględniać (czy smakuje mi ta zupa? specjalnie dla mnie ją zrobiła!). Tutaj jednak opadają te ograniczenia i ściśnięty pas życia żaczki (feminatyw żaka, wszak po co się ograniczać?). Siadamy potem obie na wielkich kanapach i rozmawiamy, ciągle rozmawiamy, odparzając palce trzymające gorące kubki z herbatą.

Mija parę dni, czasem tygodni i załamuje się nowy porządek czasowy, moja rutyna upada bezsilna pod wpływem tej walki z poczuciem, jakbym z powrotem miała co dzień dni spędzać na porannych podróżach do trzynastki, nudnych lekcjach wosu i spotkaniami z przyjaciółmi, których i tak widziałabym w szkole. Ale przecież wcale tak nie jest – nie ma wczesnych pobudek, autobus nie wiezie mnie pod mury na Unisławy, a wieczorami siedzę przy biurku i czytam dłuższe teksty, które w tej przestrzeni jako jedyne przypominają mi o tym, że w zasadzie to nie jest już dzień jak co dzień. Przyjazd do Szczecina jest produktywnie bezproduktywny, oparty na utopieniu się we własnym łóżku – cechuje go brak ograniczeń, pełna lodówka, duża wanna i pokoje, w których spędziłam najwięcej czasu w życiu. A teraz przyjeżdżam tu okazjonalnie.

Mama zawsze płacze, gdy ścieżki moich codziennych zdarzeń zmuszają mnie do powrotu w objęcia miasta szarzyzny. Cieszy się z moich barwnych opowieści z uniwerku, o nowych przyjaciołach też lubi słuchać. Jednak po czasie skumulowanych wspólnych kaw, posiłków, wyjść, spacerów, nadrabianych plotek (wciąż rozmawiamy, pleciemy dużo, nawet gdy zdarzają się powtórki), przychodzi moment ciszy. Jadąc w nocy na drugi brzeg – ten ledwo trzymający się dworzec z Dąbia, ustawiam kolejkę kolejnych piosenek towarzyszących nam w podróży wśród smutnych, żółtych latarni. Próbuję zagadywać, niekiedy ekscytuję się powrotem, czasem dopada mnie nostalgia – zdarzają się chaotyczne połączenia obu stanów. A potem auto się zatrzymuje, wysiadamy z walizką zapakowaną po kres własnych możliwości (wałówka ćwiczy moje mięśnie, dźwiganie nie jest jednak uciążliwe, miłość potrafi wiele ważyć i wiele udźwignąć). Niewyraźna pani z polskich kolei recytuje:

Pociąg relacji Świnoujście – Warszawa Gdańska wjedzie na tor 2. Planowany odjazd o 22:38.

Maszyna nadciąga, skłębieni ludzie stoją pod daszkiem (gdy pada) lub opierają się o brudne ściany zamkniętego, jakby przeklętego dworca (to za każdym razem). Stukot i syk wieszczą postój pociągu, a ja widzę już swój ekskluzywny wagon, w którym z 5 przypadkowymi podróżnymi dzielić będę noc. Mamie szklą się oczy, ale ja jestem przygotowana. Wplatam w ostatnie rozmówki pokrzepiające (nieco pokracznie odczytywane czasem) żarty, żarciki, słowa, słówka. Potem się przytulamy, łamie się jej głos, choć wie, że zobaczymy się za parę tygodni. I cisza – ostatnie gesty pożegnania widzi już zza brudnej szyby mojego kuszetkowego przedziału. Budzę się w tym drugim mieście, chcąc jak najszybciej dotrzeć do mieszkania, w którym do lodówki schowam zrobione poprzedniego wieczoru naleśniki (to niezmienna część wyjazdu, próba zatrzymania porządku tradycji rodzinnej) i zapas zup w słoikach. Chcę jak najszybciej rozpakować walizkę, wiedząc że znajdę tam zgiętą karteczkę. Zostawianą co wyjazd, w pośpiechu – a na niej napis:

Jestem z ciebie dumna, zawsze.

Mama

Być może odbiega się teraz od sentymentalnych banałów, ale mam poczucie, że uczucia nie powinny być ukrywane gdzieś na dnie szafy. Dlatego piszę głośno: ja z Ciebie też mamo, ja z Ciebie też.

 

Poprzedni PostNastępny Post