
Drogą, która 79 lat temu nie prowadziła do poniemieckiej chatki jechaliśmy, by zobaczyć smutno porzucone cegły i na wpół zrujnowany dom. Dookoła drzewa, których nie było – w dzieciństwie mama wyrywała je w obawie przed wizytami wilków. Długie połacie kłujących jeżyn patrzą na nas błyszczącą czernią dojrzałych owoców, w plastikowej torebce wieziemy do domu kilka dużych garści. Ziemia pamięta przeszłość, opuszczone budynki, nieużytki grożące zawaleniem stoją i czekają na swój kres. Tu kresu doczekała prababcia, tu dorastała moja babcia i tu sprowadził rodzinę pradziadek, który opuściwszy Polskę Centralną wybrał najdalszy kawałek kraju. Choć czy można mówić o kraju, gdy nic nie było pewne, a wybrany dom wciąż nosił po sobie ślady innych ludzi, języka, zwyczajów? Pod podłogą schowane papiery, na półkach pozostawione książki, wiele później spalonych, by oczyścić się z czyjejś przeszłości. Babcia mówi, że w niepewności rozkwitało życie oparte na tym, by pracować, mieć dach i pole. To przynajmniej na jakiś czas, póki Niemcy nie przyjdą i nie zabiorą. Więc Stefan miał 15 hektarów, i choć nikt z rodziny nie przypomina sobie aż tak wielkiego terenu, na to wskazują dokumenty.
Siedzę z babcią w Białej Górze, dawnej bazie wojskowej, gdzie niszczejące budynki wciąż niosą na sobie ślady minionego. Mijamy wyblakły napis “do schronu opl”, wokół Woliński Park Narodowy i cisza. W niskich, żółtych budynkach mieszczą się magazyny starych, wypłowiałych dokumentów posegregowanych w teczki. Archiwum Państwowe, dumnie brzmi, a przechowuje masę papierów zwykłych ludzi. 128. miejsce na liście meldunkowej powiatu Wolin – pradziadek wśród kilkunastu pierwszych zapisanych osadników tej ziemi. Na nieznanym, przekonany pewnie przez głośne zachęty władzy, wizje dobrobytu i możliwości wyjazdu ze stolicy, w której z rodziną miał nie po drodze. Na nowej drodze za to kontrole i konieczne dokumenty – z kieszeni wystawało zaświadczenie przesiedleńcze nr 2018, jest rok 1946. Dopiero wtedy na tereny przygraniczne przyjeżdżali ludzie, bo choć większe miasta Zachodu powoli zaludniały się od 1945, to Wolin jest wyspą, do której dotrzeć jest jeszcze trudniej. Dalej już tylko Świnoujście, zniszczone i niepewne.
Ciekawe czy dziwiło kiedyś ludzi choć trochę, że najważniejsze dla nich dokumenty na drugiej stronie mieściły niemieckie druki. Zezwolenia, pozwolenia i papiery urzędowe, tu szwabachą, tu z maszyny do pisania. Pieczątki polskie po jednej stronie, niemieckie na odwrocie, symbol zmiany, zero waste i chroniczny niedobór. Niczego przecież nie było w nadmiarze, oprócz powojennych strat i zmian.
W 1946 podpisano protokół, po Wilhelmie Hanke dostał: dom mieszkalny, 2 łóżka, 1 szafę, otomanę, stodołę, oborę i drwalnię. 15 hektarów gruntów ornych, lasów, łąk, i pastwisk. 2 krowy i 2 owce, później dojdzie do tego koń, z UNRRY, no bo skąd? Ostatecznie cień tego, co pamiętam jako dom rodzinny babci jest drugim budynkiem przejętym przez pradziadka po panu Burzy. Co stało się z tym pierwszym? Może spadł na niego grom z jasnego nieba? Pamięć nie trzyma w sobie tej wiedzy, pozostaje snuć historie. To teren głównie skupiony zresztą na błądzeniu i wyobrażaniu – kto kiedyś tu spał, jak żyło się w niemieckiej biedzie, a potem tej polskiej? Podobieństwo zapewne niemałe, pod podłogą niektórych domów kryły się zdjęcia i listy synów słane do matek, które w obawie czekały na ich powrót z frontu. Nie wygrali wojny, dziejowo pokonani milionami opuszczali n a s z e “Ziemie Odzyskane”, zabrane, piastowskie. W książkach czytałam, że Niemcy tęsknili do ziemi ojcowskiej, zmuszeni do wyjazdu pisali o niej i myśleli jeszcze przez wiele dekad. Tak jak ja zastanawiam się nad dziejami mojej rodziny, tak i zapewne znajdzie się jakaś Niemka, której pradziadkowie zostali przesiedleni w inny zakątek kraju. Czy to sprawiedliwość, zemsta czy konieczność? Trudno patrzeć oczami drugiej dekady XXI wieku, więc zbieram jeżyny i wdycham powietrze powoli pachnące leśnymi grzybami.
Gdy miałam kilka lat jeździliśmy do prababci w odwiedziny – szkoda, że wtedy nie wiedziałam, ile pytań będę chciała jej kiedyś zadać. Pamiętam za to sprężysty szczypiorek wyrywany z ziemi i jedzony na surowo, dziwnie wyglądający piecyk, w którym przygotowywało się jedzenie. Duży pokój z łóżkiem i charakterystycznym zapachem starej chatki – smażone ziemniaki jedzone pod gruszą, gdzie kiedyś stał biały, plastikowy stolik. Między uporządkowanymi grządkami wbite były patyki z pustymi butelkami po piwie – mówili, że to na krety? Zbieraliśmy ogórki, choć ich skórki były ostre, więc nie lubiłam tego robić (ten smak został ze mną do dzisiaj, natura nieraz smakowała gorzko). Na końcu działki był chrzan, a kawałek przed nim porzeczki i agrest, z których później dziadkowie robili dżemy. Nigdy nie kupowaliśmy sklepowych dżemów, od zawsze normalne było dla mnie jedzenie tych domowych. Wielki szacunek dla dziadków i prababci – słoiki otwierane są regularnie, swoje miejsce znalazły też w mojej warszawskiej kuchni. Widzę pewną ironię w tym, że przetwory z ziemi karnocickiej wracają na teren miasta, z którego wyjechał pradziadek w poszukiwaniu innego życia. Cykl życiowy, cykl dżemowy.
Nigdy nie poznałam pradziadka, jaki mógł być wiem tylko z rodzinnych opowieści. Każdy ma swoją wersję, choć pewne jest, że musiał mieć w sobie spory zasób odwagi i determinacji. Po przeczytaniu kilkudziesięciu jego archiwalnych dokumentów, widzę w nim kogoś o niejasnej sylwetce. Pozostaje jednak łącznikiem między historią powojennej Polski i moim zainteresowaniem historią rodzinną. Cytując z “Wysp Odzyskanych. Wolin i nieznany archipelag” Piotra Oleksego:
(…) Czyniono pierwsze kroki w stronę “umojenia” wysp, sprawienia, by obca ziemia i woda zaczęły być postrzegane jako swoje, by antyheimat (…) mógł się stać dobrym miejscem do życia, a za dwa-trzy pokolenia nawet małą ojczyzną.
Nie jestem mieszkanką Wolina, Karnocic czy Dargobądzia*, do którego moja babcia musiała iść codziennie pieszo do szkoły. Od dziecka mieszkam w dużym mieście Pomorza Zachodniego poza terenem wysp, ale to słowa te odczytuję jako ogólny kontekst dla Ziem Zachodnich przydzielonych Polsce po 1945 roku. Patrząc na to, jak świadomie w tym roku świętuje się 80-lecie polskiego Szczecina, zasadne wydaje się, że do “umojenia” doszło, a to co obce stało się bliskie. Powraca motyw dziedzictwa jako czegoś, co stworzyło się na podwalinach wielu kultur, mitów, historii i ludzi, którzy osiedlili te ziemie mimo początkowych niestabilności czy niebezpieczeństw (nierzadko mówi się przecież o szabrze czy typach spod ciemnej gwiazdy). I choć ziemia babcina przestała być dobytkiem rodzinnym, to jest wspomnieniem kilku pokoleń spędzających tu czas. Z tą ziemią kontakt miała znaczna część ludzi, którymi otaczam się do dzisiaj. Mama wspomina tutejsze pilnowanie krów i placek drożdżowy pieczony przez prababcię w prodiżu, a moja babcia dzieciństwo i swoją czułą mamę. Więc dobrze jest tu od czasu do czasu przyjechać, spojrzeć na zawalającą się chatkę, zebrać słodkie jeżyny i w domu celebrować słodko-kwaśny smak przepełniony nostalgią.

przyjeżdżamy tu tak rzadko, jeżyny rosną i rosną

droga, którą jechano do wsi

grusze, jabłonki i śliwki – raj dla przetworów, których dziesiątki kilogramów zjadłam właśnie stąd

sień i nieistniejące już beczki, wejście do domku, czyli świadectwo upływającego czasu

niemiecka strona dokumentu

rewers tymczasowego dowodu tożsamości – to z nim pradziadek jechał przez Polskę w 1946
*choć poprawna nazwa miejscowości do Dargobądz, to w mojej rodzinie od zawsze dodawaliśmy tam “ź”, stąd jest to dla mnie Dargobądź i odmienia się w przedstawiony wyżej sposób