alukes
Opublikowane przez ms

Wystarczy kilka kropel i jeden parasol, by dwie osoby blisko siebie przemierzały miasto. Chwilę po dwudziestej tańczą nieplanowanie na głównych uliczkach czeskiej stolicy, urzeczeni magią architektonicznie zachwycającego miasta. Światło przebija się przez brudne osłonki lamp, pada na chodniki, budynki, twarze. One odwracają się w kierunku delikatnego deszczu widzianego w strumieniu światła przy Teatrze Narodowym. W tle zawodzą syreny – piątkowy wieczór nie zwalnia ze służby, trzeba pędzić, zdążyć, być na miejscu.

Idą raczej spokojnie, pod parasolem, zasłonięci przed deszczem i innymi ludźmi, którzy chcieliby szybko tuż obok przejść. Wielka czapa parasola zabiera wspólne przestrzenie, mijają przechodniów, patrzą przed siebie, nad siebie, pod sobą tylko błyszcząca kostka z kamienia, wyślizgana krokiem milionów innych takich samych i różnych osób. Samotników, zakochanych, dzieci, złodziei, tych zgubionych w labiryncie miasta czy tamtych doskonale znających własne ścieżki. Ich myśli nie odchodzą za daleko, trzymają się ku sobie, gdy tak zgrabnie przemierzają w stronę rynku lub przytulnego baru, gdzie już czeka na nich zimne piwo w towarzystwie piankowej chmurki.

Składają parasol, wchodzą do ciepła i przysiadają przy jednym z wolnych stolików. Otwiera się koniec dnia – buzuje gwar, choć to przyjemność być jego częścią. Wyjść do miasta oznacza nieraz wyjść z siebie – ubrać długi płaszcz i wydać garść więcej wirtualnych monet. Nie wiedzieć, co nastąpi zaraz, ćwiczyć obecność i świadomość bycia poza znaną przestrzenią. Napoje pomagają zresztą zatopić się przyjemnie w rozmowie, od czasu do czasu nie zaszkodzi. Mówią, słuchają, śmieją się i dziwią. Zakładają nogę na nogę, idą po kolejne piwo, na papierosa, po rachunek.

Wychodzą rozgrzani, wciąż mży. Parasol jeszcze nie wysechł po poprzednich wojażach, gotowy jest jednak na rozprostowanie kości. Płynnym ruchem znajdują się pod swoim podręcznym dachem, postanawiają dalej patrzeć przed siebie, nad siebie i pod siebie. Wielkie wieże górują nad małymi przechodniami, dumne zegary przesuwają wskazówki, pomniki mokną, rzeźby mokną, ludzie idą dalej. Nieważne, co wypadnie na pogodowej ruletce – ciągle kłębią się wszędzie te kształty i sylwetki. Gdzieś spostrzegłszy inną parę zachwycają się, że nie wszystkim potrzeba ochrony przed deszczem. Śmiesznie kulą się po kontakcie z nieco gniewniejszą chmurą, szybko wracają do szyku, przyzwyczajają się do kropel na czapce, nic się przecież nie stało. Mało tego – tkwiąc w krytycznej sytuacji braku dodatkowego okrycia, nie poddają się beznadziei i zrezygnowaniu. Zatrzymują się gdzieś przy Moście Karola i liczą śmiałków nie bojących się wody. Jedna para, 4 pary, ktoś nerwowo biegnie pod daszek, choć to tylko, i aż, mżawka. Z czasem widać, że okryciowych tendencji brak, być może w kryterium wyboru parasola rządzi przypadek, rozsądek, zachowawczość?

Jest ich wszystkich więcej niż wiele – nieważne jednak, czy robią tysięczne zdjęcie w turystycznym miejscu odwiedzanym przez tysiące innych tysiąców, są częścią większej układanki. Nigdy nie są z cukru, choć tak bardzo boją się deszczu, że kupują znane większości ohydnie pstrokate i plastikowe folie przeciwdeszczowe. Ta grupa uzupełnia się z maszerującymi gdzieniegdzie bezparasolowcami – ostatecznie wszyscy są w tym samym mieście, choć doświadczają go zgoła inaczej. Zmoknięci czują krople na policzku, nosie, dotykają mokrych kurtek i zlizują strumyczek z ust. Przepełnieni są nawet praską wodą, choć pewnie nie pałają radością do przyszłych perspektyw długoschnącej kurtki czy lekkiego kataru w niedalekiej przyszłości. Zaś miłośnicy przenośnych sufitów jak urzeczeni idą, widzą jednak tylko wycinek ograniczony sztucznym materiałem dookoła nich. I tak jedni patrzą wszędzie w oklapniętych fryzurach, a inni urok spod granic parasola widzą  – przynajmniej idą z kimś pod rękę (jakkolwiek niewygodne i niepraktyczne to w rzeczywistości jest).

 

Poprzedni PostNastępny Post