Dochodziła 23, gdy podirytowani i zmęczeni (choć tak pozytywnie) jedliśmy pizzę przy głównej ulicy tłocznego centrum Bari. Cienka jak kartka, Warszawę byłoby przez nią widać. W Warszawie nie ma tak pysznych pomidorów, ciepłych wieczorów i sznytu włoskości, który na wyjazdach dodaje sił. We Włoszech chce się żyć, zapewne dopóki się tam naprawdę nie mieszka. Przez kilka dni można jednak przejść w tryb stereotypowości – na śniadanie jeść pulchny kawałek pływającej w oliwie focacci czy croissanta wypchanego kremem pistacjowym. Ciepła kawa, americano, cappucino z obłoczkiem spienionego mleka – poranek nabiera tempa z ostatnim łykiem życiodajnego płynu.
Lotnisko w Bari ochrzczone jest imieniem papieża Polaka. Dużo Polaków snuło się ulicami dokładnie jak my – rodacy wszędzie się poznają, choć w ten niekoniecznie miły sposób. Może jednak normalny, lekko narzekający, jakbyśmy tylko my mogli jeździć i zwiedzać, bo nam się należy, bo inni to inni, a my to my, a oni do tego są tymi “polakami burakami, co skręcają ze wstydu”. Głos do głębi polski. To nic, każdy naród ma swoją przywarę, warczymy na siebie w kraju często, czemu nie robić by tego za granicą? Wdech i wydech może pomogą – jest morze, lazurowa woda, gorące chodniki i przyjemnie chłodne kościoły. W jednym z nich znaleźliśmy grób Bony Sforzy, ukryła się, jakby żałując pokazania Polsce tych wszystkich pietruszek i bulw. Starannie wykuta rozeta spogląda na przybyłych przed świątynię, okiem żłobionym na kształt kwiatowych płatków zaprasza. Możesz podziwiać setki lat zaklętych w ścianach budynku sprzed kilku stuleci. Dotykając kolumny z marmuru czuć zimno, ile innych dłoni je tak smagnęło?
Szturchnięcie na wąskich uliczkach to nic niespodziewanego, tu sklep z kiczowatymi pamiątkami, tam knajpka, ktoś na ulicy sprzedaje smażoną polentę, za rogiem słynna sieciówka od lodów i słodkości. Wszędzie kolejki, wszędzie ludzie, życie. Jedzą i chodzą, piją i siedzą, są istotą wypoczynkowego okresu majówki. Żarłocznie pożerają inny klimat, pieniędzmi wyznaczają drogę do kolejnych doświadczeń, waluta nowoczesności i przepustka do poznawania świata.
W mieście atmosfera dopisuje, ale trudno byłoby kręcić się tu przez 4 dni, czas poszerzać mapę. Z wypożyczalni niemożliwej niemalże do znalezienia, bierzemy samochód i wiśta wio. Na Spotify układa się muzyczna kolejka, trzeba jeszcze ustawić mapę, cel, destynację. Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba. Widzieliśmy wiele miejsc, zanurzając się w różnorodności tak wąskiego, a zarazem pojemnego, terenu jak Apulia. Między pasami dróg widać stare chatki “truli”, których wygląd pozostaje echem dawnych prób radzenia sobie z trudnym prawem. Złożone z kamiennych odłamków dachy chronić miały mieszkańców przez płaceniem podatku za ukończony budynek – bierzesz cząstkę z góry i dom stoi nieukończony. A gdy potrzeby brak, zimą trzyma ciepło, latem chroni przed gorącem. Tłum ludzików z telefonami zbierał się na historycznych uliczkach wpisanych na listę światowego dziedzictwa UNESCO, cyk, cyk, cyk. Zdjęcie za zdjęciem, chwila za chwilą. Mijają.
Locorotondo brzmi jak śmieszna nazwa firmy z kolorowymi cukierkami – przyjęło nas białymi budynkami i praniem pachnącym na każdym rogu. Na zboczu wzgórza była też winnica, własne szczepy winogron i widoki, rozległe widoki na bezkres przestrzeni. Cannelloni zawinięte w listki szpinaku i ricotty smakowały w takiej scenerii przepięknie. Jechaliśmy jednak dalej – Ostuni to powiew wiatru na rozgrzanej słońcem skórze i słone łzy po przegranej Pogoni z Legią.
Wszędzie te wielkie kaktusy, przypominają mi, jak lata temu z mamą we włoskim sklepie chciałyśmy kupić kilka opuncji i wzięłam jedną do ręki. Wyciąganie igieł zajęło dłuższą chwilę, pozostało wspomnienie bólu. Nie ma, co porywać się z motyką na słońce. Tak jak z pustym żołądkiem na dzień – codziennie smakowaliśmy focacci – z warzywami, barese z pomidorami i oliwkami, niektórzy z włoską szynką. Potrzeba było siły, kilometry biliśmy wchodząc to w górę, to w dół w Materze, gdzie historyczne uliczki prowadziły nas labiryntem do kolejnych magicznych widoków. Wśród innych turystów błądziliśmy, na pocieszenie i ku ochłodzie, lody. Te pistacjowe i orzechowe były wyborne, w Polsce brak takich lodów. Są, oczywiście, wspaniałe lodziarnie, ale za tym smakiem stoi atmosfera i miejscowy klimat.
Klimatyczne chwile to także te spędzone w Grabinie di Puglii – pustka, cisza, ciepło, poczucie lokalności. Między wąwozem wzniesiono akwedukt, stopy niosą się same. Przestrzeń wygląda jak z baśni, w tle pluska strumyczek, a cyprysy dumnie stoją na baczność. Kręcili tu Bonda, ale to już dawno, można żyć dalej. Dlatego starsi panowie siedzieli na ławkach, żywo dyskutowali, panie przy oknach prowadziły własne rozmowy. Dzieci biegały wokół fontanny, a mieszkańcy roznosili wokół siebie aurę naturalności. Tak więc wygląda wspólnota, której nie można zobaczyć w kraju. Naturalność, spokój, brak spięcia i czas płynący na byciu razem, po prostu. Ludzie jako ludzie, piękne to wspomnienie. Inny urok krył się w turystycznym Polignano a Mare – pocztówkowa plaża między klifami jak marzenie jawiła się przed soczewkami aparatu i ludzkich oczu. Woda tak niebieska, że serce kruszyło się na kawałki, skalne groty i przewijająca się historyczność architektoniczna typowa dla włoskich miasteczek – te momenty szepczą do ucha: “jak dobrze, że żyjesz”.
Na koniec Monopoli, jak ta gra, tylko z inną literką na końcu. Tam niebo spowiły chmury, a na barkach kołysała się morska bryza. Niebieskie łódki w porcie wyglądały raczej smutno, panna młoda na brzegu śpiewała do nich na swoim wieczorze panieńskim. Życie różne ma twarze – od połowów z tych łódek o porannych porach i pijanych imprezach na brzegu morza. Nad nim rozmyślaliśmy kawałek dalej, na punkcie widokowym tuż obok plaży, o której wiedzieli zapewne tylko ci z rejonu. Skoki ze skałek, muzyka, parasole i leżaki. Piwo w ręku, kamienie pod stopami, otulające ciało powietrze, turkusowa woda spod której widać każdy ruch. Ruszamy się, czas wracać do mętnego Bałtyku.
Potrzebowałam tego wyjazdu i iluś kawałków włoskich placków z pomidorami, i wielokilometrowych spacerów, i narzekania, i pojawiających się spięć z bliskimi. Tak rzadko jesteśmy gdzieś wszyscy razem, każdy idąc przez życie własną drogą, nawet jeśli łączy nas krew i pochodzenie. Chodziliśmy po Włoszech, wyjeżdżaliśmy z parkingu krętym i wąskim ślimakiem (brawo mamo!), k ciągle dotykał głód, czasem była cisza, pózniej śmiech. Pojawiały się ciągi przypadkowych słów po włosku, bo nikt z nas tym językiem nie włada, a jednak wszystko brzmi tak lekko. Limone! Guanciale! A zdjęć są setki, cyfrowo, analogowo, mówisz i masz. Piszę, bo chcę pamiętać. Grazie mille, świecie.

ta woda! 
te focaccie jedzone na schodkach!
te zatłoczone uliczki i “niedokończone” domki w Alberobello!

ci ludzie <3