alukes
Opublikowane przez ms

Nie mogę się skupić, bo w pokoju nade mną królują głośne rozmowy i śmiechy. W wieczornym oczekiwaniu na współlokatorkę wsłuchuję, z której części budynku dochodzi najwięcej dźwięków, w nadziei, że losowym trafem trafię na takie właśnie grono. Wesołe, ciekawe innych kultur, śmieszne, czasem niezręczne, inne. Wszyscy siedzimy w budynku, który jakby dumnie pamiętał jeszcze przemawiającego Gomułkę, na dalekich obrzeżach Pragi, przynajmniej z dobrym dojazdem do centrum. Łazienkowe kafelki swoją brudną żółcią skutecznie przypominają głębokie obrazki z komuny, a plastikowe, powyginane haczyki na ręczniki czyhają jak zwierzęce łapki. Być może w pokoju nie ma kosza na śmieci ani biurkowej lampki, czcze są nastawienia w kwestii czystości wykładziny, której powierzchnia pod łóżkiem jest 5 razy jaśniejsza, ale chociaż zamek w szafie nie działa. Po co jednak tam to zamknięcie, kto by trzy na krzyż swetry zabierał?

Kompleks dziesięciu wysokich bloków z wyblakłej niebieskiej farby dość depresyjnie plasuje się na tle tej spokojnej dzielnicy mieszkalnej. Dużo grafitti, kilka sklepów dookoła – gotowych na studenckie oczekiwania. Jest piwo, makaron, masło i parówki, nawet gotowce się znajdą. W Lidlu dobrobyt, wreszcie mieszkam obok Lidla (!), a nawet i dwóch, co wywołuje niezrozumiały nawet dla mnie zachwyt. Wracając jednak do przyzwoitości tego miejsca, najważniejsi są ludzie. Wszyscy zresztą tak mówią – bez ludzi trudno o dobre doświadczenia w osobliwym obiekcie, pełnym dziwnych łączników, zielonych obić na ścianach, krzeseł sprzed 50 lat i kuchni długiej na dwa średniej wielkości kroki. Z niej przynajmniej unoszą się przyjemne zapachy (dotychczas chociaż), a dodatkowo szansa na zapoznanie z kimś zupełnie obcym. Pewnie dla wielu jest to życiowe piekło, dla ekstrawertyczek (i ekstrawertyków) nieskończona ekscytacja, która przypadkiem ciągnie mnie do gruchotu garnków nawet, jeśli tylko spoglądam przez próg i rzucam mimochodem przyjazne hello, hi!. Pierwszy raz w życiu jestem otoczona tyloma różnymi ludźmi, głowa omija jakimś sposobem mały pokój, niedomykające się drzwi od łazienki, ciemne korytarze i ponury nastrój wszystkich tych stojących obok siebie jak pudełka od zapałek blokowisk. Jest świetnie, pozytywnie, radośnie – zmiana otoczenia ograniczona czasowo tworzy poczucie, że należy ją przeżyć jak najlepiej. Nawet, gdy czasem deszcz spadnie za mocno, a pociąg się spóźni lub późne powroty z zajęć będą niemiłosiernie doskwierać nagłym głodem. Bazą wypadową niezmiennie będzie Kolej Hostivař, która od polskiej definicji kolei stoi daleko, oj daleko. Czeskie słowo wskazuje na dom studencki, który przez najbliższe miesiące ma stanowić namiastkę bezpieczeństwa i energii młodości. Bo co z tego, że warunki wskazują stan gorszy niż ten, o którym opowiadali mi rodzice za ich czasów, skoro niedogodności rozwiewa pokręcone, studenckie podejście. Podchodzę do drzwi wejściowych, wreszcie legitymacja zakodowała zgodę na moje wejście, wymieniam uśmiechy z nieznajomymi twarzami, ktoś potrzebuje pomocy z wniesieniem toreb. Podniosę, pojedźmy kawałek razem windą – może spotkamy się jeszcze kiedyś na którymś z tych pięter, a wraz z otwarciem pierwszej puszki czeskiego piwa, otworzy się okienko znajomości. Z otwartych okien wydobywają się głośne rozmowy i śmiechy, moje też.

Poprzedni PostNastępny Post