alukes
Opublikowane przez ms

Coraz częściej świadomie odstawiam kawę. Mam wrażenie, że moje ciało to  samodzielnie wytwarzająca kofeiniczną, pobudzającą substancję maszyna. Dziwny związek chemiczny, zbiór pragnień i chemii napędza wiotkie części ciała, bawi się mózgiem, plącze myśli, rusza człowiekiem, nawet gdy wydaje się, że jedyną opcją pozostaje przyjemne lenistwo i letarg. Obecność tej niedostrzegalnej machiny jest informacją poufną, ach strach się bać, co by tłumy uzależnionych od produktywności ludzi zrobiły tuż po jej odkryciu?  Energia tak nieskończona byłaby surowcem pożądanym jak węgiel i dochodowym jak ropa. Można by ciskać w jej wydobycie mocno, mocniej i najmocniej, wmawiając wszystkim, że to najkorzystniejsze źródło ludzkiego skupienia i motywacji. Cóż po alternatywach – kofeinowej kawie, teinowej herbacie, kombuchastej kombuchy, cukrowym wystrzale naturalnej energii z owoców. Przydałoby się coś stałego, konsekwentnego, dochodowego, niezmiennego, wspaniałego. Płynie niewidzialna, substancja jak miód, taki ot cud.

Jest niedostrzegalna, choć czuję ją codziennie w krwioobiegu, szaleńczo kokosi się po każdym zakamarku ciała i duszy. Napędza do kolejnych przeżyć, jest niepodważalnie niezastępowalna. Zaufana, gruntownie sprawdzona moim doświadczeniem. Gdybym tylko mogła, dałabym jej najwyższej klasy certyfikat jakości! Kości też trzyma w ryzach, kręgosłup moralny trochę poobijała przez nieustępliwość, ale wciąż wszystko w kontroli. To energia jak magiczna – pozwala skakać przez kałuże, choć ostatnio więcej suszy (większość kraju podtopiona lub zasuszona, skrajności typowe dla narodu!), zachęca do eskapad w odległe krainy. To dziwne – daje tyle żywiołu, że człowiek bez mrugnięcia odnajdzie się  na Górnym Śląsku, potem w Szczecinie i na powrót w Warszawie. Wszystko tak szybkie, w głowie nie mogę zaznać przerw, energetyczna totalność nie daje odpocząć.

Poranek bez kawy to dzień bez energii? Życie wydaje się być energią skupioną na kolejnych przeżyciach – szczerze mówiąc mam jej czasem dość. Panicznie zagradza możliwość zwolnienia, jakby bieg ten miał nieznany koniec, lepszą alternatywę dla znanej wszystkim konieczności. Mimo zgryzoty tej  świadomości nie buntuję się – biegnę dla wszystkich wymyślonych konceptów, dla promocji wielkich korporacji (10km biegu by wydać kolejne tylko pieniądze), mitycznej wizji zdrowia, kondycji, swojego ciała, lepszego samopoczucia w przyszłości. Boję się, że przeoczę moment, gdy moje teraźniejsze bycie przerodzi się w przyszłe “ja”, w tym czasie dalej będę biegać maraton życia. Chciałabym przebiec kiedyś prawdziwy maraton, patrząc na obecne perspektywy punktowego latania wte i wewte, mam ich za sobą już kilkanaście.

Napędza mnie ta wewnętrzna siła, ochota, ambicja – jak zwała, tak zwała. Wkładam w życie dużo energii, odbijającej się w moim wnętrzu jak gdyby była uwięziona. Codziennie ucieka na zewnątrz, wpija się w twarde kroki po chodnikach, uściski rąk, uśmiechy uliczne, niepewne odpowiedzi na pytania prowadzących. Przekształca się w przypadkowe (czy cokolwiek jest przypadkowe?) wizyty na przydomowym targu –  czas kupić najsłodsze doświadczenie lata w Polsce. Truskawki. Noszę je w tej cienkiej plastikowej siatce, lekki żal ściska moje sumienie przez brak kobiałki. Wywołana spontanicznie decyzja skreśliła szanse na zabranie ze sobą płóciennych woreczków, to nie koniec świata. Ciągle otacza mnie pęd – popołudniami pożeram lepkie owoce, wciąż kręci się we mnie ta siła. Rezonuje na czytane teksty, przechodzi w kęsy świeżego obwarzanka z makiem kupionego raniutko przez M. Idę dalej, ona ze mną, tańczymy rozstrojone, mam wrażenie, że wymusza na mnie prędkość ruchów. Śmiało rozrzuca mi włosy, ciągnie za łokieć, ucieka. Gonię ją nieustannie, celem ustanawiam idealne zaplanowanie, co dalej. Teraz jest tylko punktem odniesienia dla tego, co za chwilę, nie samoistnym bytem. Biegnę dalej.

Jestem w pracy, za marną krajową rozdzielam szeroki uśmiech, okiem rzucam na małego człowieka, którym się zajmuję. Dzieci widzą świat inaczej – czy nie autentyczniej? Autentycznie o tym myślę, gdy biegnę za jego hulajnogą, mając chwilowo dość popołudniowej zawieruchy w mieście, tego gorąca, pytań o najlepszy rodzaj telefonu, jak gdybym mogła przekazać mu, że cyfra i znaczek nie definiują wartości człowieka. Tak łatwo wmówić dzieciom, że też biegać muszą za statusem, luksusem, mogłyby przecież za tym lodem – kaktusem czy zwyczajnym, miejskim busem. W autobusie mijamy białą Teslę, znów pytanie o najlepsze samochody, ja przecież nie jeżdżę, ja biegnę.

Wieczorem niby siadam na chwilę – kolejne zadania. Powinnam coś dla siebie napisać, muszę komuś na coś odpisać, kolejny termin zapisać, tamte strony notatek przepisać, na straty siebie spisać. Wciąż buzuje we mnie ta niewyczerpalna substancja, zamiast kawy piję więc matchę (to tak wielkomiejskie, warszawskie – dopiero ostatnio pozwoliłam sobie na tak miły moment dbania o siebie, ach, bez sensu się zresztą tłumaczę?). Sprzątam w mieszkaniu, jak Syzyf odkurzam, wycieram któryś raz kurze, przecieram te przeklęte białe podłogi w kuchni i słucham muzyki. Jest w tym układzie komiczny tragizm i tragiczny komizm – codzienność codziennie wygląda zasadniczo tak samo. Ramy pozostają te samy, choć jak w kinie wyświetlają się nowe ujęcia, bez przerwy dynamiczne. Teraz kadr w prawdziwym kinie z filmu o historii włoskiej emancypacji kobiet; tuż po nim naleśniki z serem zjadane wspólnie po wymagającym treningu i sztampowe pocałunki w bramie. Ta brzydka plama od ptasich odchodów na oknie przeszkadza mi, gdy budzą mnie promienie słońca. W wolne popołudnie myję okna, zupełnie celowo i dla siebie, dzień później na miasto spada deszcz. Krople zostawiają smugi, mogłabym ruszyć ku ścierce, poczekam na kolejnego zwierzęcego sabotażystę moich poranków. Idę na spacer poić się zapachem deszczu na betonie. Poetyka życia w biegu.

Sama nie wiem, czy poświęciłabym krople tej energii dla innych ludzi – jej zbawienna moc nieskończonej siły objawia się fanatycznie ambitną naturą perfekcjonizmu. Wszystko musi działać, być ciągłym ruchem, planowaniem, mierzeniem, myśleniem, stukaniem w klawisze, stukaniem stopą o podłogę. Przekładaniem przedmiotów, marzeniem o spokoju, którego natura nie chce dać. Gdy sięgnę po kawę serce przyspiesza jeszcze bardziej i wyprzedzam własne potrzeby, stoję jakby z boku i obserwuje szaleńczy ciąg zdarzeń. Wybuch za wybuchem, intensywność doznań i emocji, rozciągnięcie się do możliwości czasowo-przestrzennych świata. Czasem leżąc zamykam oczy i myślę o tym, że nie umiem się zatrzymać. Uprawiam turystykę mentalną, wyobrażonych pocztówek mam na pęczki. Krok za krokiem, gdzie mnie nie było, tam też byłam. Nieprzerwanie się poruszam.

Poprzedni PostNastępny Post