alukes
Opublikowane przez ms

Niełatwo spójnie wymyślić, co w pigułce pokazać z tej Pragi. Zwiedzanie zacząć można od samiutkiego centrum miasta. Sztampą i koniecznością zaprzyjaźnić się ze Starym Miastem, przystanąć wraz z tłumem przed astronomicznym zegarem, poczuć zapach cynamonowych ciastek. Może powałęsać się między uliczkami, podziwiać wysokie kamienice, co jakiś czas ślizgać na wytupanych kostkach chodnika, uśmiechać do odbić witryn? Czekać na światłach przed Mostem Karola, od razu przeklinać pomysł o przyjściu tu weekendową porą, mieć dość tłumu, utopić oczy w panoramie rzeki i złocie przybrzeżnych drzew. Ponaglać swoją jednoosobową wycieczkę, prywatne oprowadzanie zorganizować ze szczególnym uwzględnieniem rankingu lokalnych budynków i najkorzystniejszych cen kawy (Kafe Hybernska koi serduszko cieplutkim mlekiem).

Bez papierowego przewodnika, przekroczmy rzekę, potokiem turystów przejdźmy pod mostem do grafficiarskiej ściany Lennona, pewnie i tak nic sobie z tych kilku metrów kolorowych mazgajów nie robi. Gdzieś wysoko obserwuje tę jedną europejską dzielnicę, wzrokiem wodzi za parą ludzików pospiesznie łaknących doświadczenia wszystkiego, co jest położone na talerzu możliwości. Usiedli w którymś pubie, irlandzkim może – piją piwo, na talerzu króluje jednak czeskość. Smażony serek ciągnie się wytrwale, zakręcony na widelcu wcale nie ułatwia wzięcia jednego kęsa. Panierka chrupie, człowieku popij, więc piwem, poczuj jakąś radość w życiu, nie martw się już niczym.

Po tych kilku procentach zabujało jak wcześniej w tramwaju, tory przecież niekiedy nierówne. Następny punkt wycieczki – wieża telewizyjna, na Žižkovie wspinają się mosiężne bobasy, przeciw grawitacji walczą zawzięcie, przyciągają zlęknione spojrzenia. Od lat tak pełzają, wysoko na wszystkich spoglądają – czego nie wymyśli giętki umysł artysty? Černy zresztą nie tylko te dzieci stworzył – obrócone głową do góry nogami konie, zwisające z powietrza rzeźby trzymające parasolkę, powoli kręcącą się głowę tego, który wcale żadnych publikacji dzieł nie chciał, a teraz wszyscy tylko o tym Procesie mówią i mówią. Józef K. nie ma pomnika, a może jest w każdym z nich? Kafka? Kawka? Wszystko obróć w powtarzany tysiąckroć żart.

Chodźmy dalej, nieśmiało ogłoszę się samozwańczą przewodniczką. Kwalifikacje i dyplomy niepotrzebne, gdy na co dzień dziesiątki kilometrów przemierzam bez mruknięcia, w myśl przygody, aktywności, odkrywczości. Przelewam je potem w niezwięzłe paplaniny, ciekawostki o czeskich słówkach, wyczytanych postaciach narodowych, przyuważonych zwyczajach, z pokrętną pewnością siebie zamawiam kawę w języku tak podobnym i jednocześnie zbyt różnym od ojczystego. S sebou nie weźmiemy tych kaw po turecku czy innych chai latte – usiądźmy na chwilę, niech słońce smaga nasze kolorowe swetry zza okna. Czas nadrobić energię, zjeść ciasto, knedlika, chlebowego palucha, upić się obecnością drugiego człowieka, pięknem otoczenia. Mijają szybko chwile, znów w drogę, w górę i w dół, Praga to miasto przypływów gorąca podczas wspinaczki i zimnych skuleń, gdy duje wiatr między wzgórzami. Zakasaj rękawy lub popraw kłujący czoło beret, nie masz wieczności.

Teraz czas pokonać padesát (pięćdziesiąt!)  kilka schodków, wbiec niby jak dama, taktownie szybciej. Stanąć i obrócić się z niesfornie rozwianą fryzurą, zbliżyć policzki. Spleść ręce jak klinowe koszyki, trwale, ze znanym wzorem, kojącą pewnością, że przenikają się dwa ciała. Iść dalej, zapewne już nie pędzić, lepiej przedłużyć nieuchronnie kończące się chwile wycieczki. Oddaję szarfę przewodniczki, już więcej dziś nie pokażę, nie powiem niczego odkrywczego, pozostanę starą mną. Ostatnia uwaga – taki tu piękny widok na miasto, zachodzące słońce wzmaga doświadczenie przemijania. Vltava płynie, czas płynie, panta rhei, wszystko płynie. Usiądźmy na czubku wzniesienia i trwajmy. Rozmawiajmy lub nic nie mówmy i w czułości obserwujmy, jak natura kończy dzień, rodzi noc. Dniem czy nocą mogę tak oprowadzać, migawką mojej Minolty uskuteczniać pamięć, w obawie i przekonaniu, że kiedyś zapomnę, jak to było opierać się o Miłość na twardym murku, za barierką, z ciemniejącą panoramą i w poczuciu wdzięczności wielkość tak małych momencików.

Następnego dnia już definitywnie koniec wycieczki – poniedziałki otrząsają się po eksploatacji turystów. Chodniki odchorowują nasyp śmieci, miejscy oszuści liczą pieczołowicie pieniążki, rzeka próbuje zapomnieć o tonach kluczyków wrzuconych do niej wieczór wcześniej. Wieczne deklaracje miłości zaklęte w metalowe kłódeczki zawieszono na barierkach. Ktoś przetnie je kiedyś, polityka miasta nie ulega pod czarem miłości, ciekawe, czy przetrwa taka porozcinana. Nie potrzebuję kawałka przeromantyzowanego kiczu, by doceniać głębokość uczucia. Po weekendzie nadal je czuję, nikt nie targnął się na nie wielkimi nożycami, choć coś trochę ugodziło w środku. Dziwna pustka po napełnionych do brzegów dniach wstępuje o 14:30. Pociąg do Warszawy, spóźniony bez zaskoczeń, zatrzymuje się na peronie czwartym. Stoję na miejscu, ostatni raz ściskam mocno jego dłoń, nieporadnie macham rękoma. Coś przed oczami lata – rozdzierający smutek czy rozsierdzająca mucha? Podejrzenia chowam do kieszeni, wyjmuję chustkę. Ileś ton żelastwa rusza wraz z gwizdkiem konduktorki, przez szybę widzę ostatnie odwzajemnione spojrzenie. Do łezki łezka, na shledanou, tak mogę oprowadzać, witać, chodzić pod rękę i oglądać kolorowe kamienie w muzeum. O to chyba w tym wszystkim chodzi, by w napływie codziennych niby nieważnych zdarzeń wynaleźć swoje znaczenie i wartość, tak by nawet losowy ametyst na myśl przywodził drugą osobę, a kolejne doświadczone wspólnie miasto zapisać w kronice pamięci jako ważne. Dniem czy nocą, ciągle ważne.

zielony lub granatowy, oba?

11 tysięcy liści, 11 zdjęć zrobionych na ich cześć, 11 ot tak

Poprzedni PostNastępny Post