Ten pomysł urodził się szybko, ale dojrzewał powolutku (jeśli jeden dzień rozłożyć na ileś godzin, ileś minut i sekund – każda perspektywa staje się trwać w nieskończoność). Należałoby jednak przedstawić wszystko w porządnie zorganizowanym porządku. Krótkim motywem wstępu – po nieplanowanym pojawieniu się na studenckiej kolacji celebrującej kuchnie z całego świata, usłyszałam, że może byłabym chętna pojechać kawałek za miasto, odkryć coś nowego, zobaczyć zamek? Budowla gotycka, wzniesiona na wzgórzu, otoczona pagórkami i dostępna w zaledwie 40 minut od centrum Pragi? Nic lepszego w planach nie miałam, więc (znów nieplanowanie) w pociągu stykałam się płaszczem w kurtkę z dopiero co poznanymi ludźmi. Wspomnienie o rodzaju odzienia nie okazuje się jednak przypadkowe – zabrakło szczegółów w zadanym mi krótkim pytaniu:
Jedziesz?
Jadę, nie wiedząc, że w planach jest wędrówka po zalesionych górkach, przystanek przy magicznym niemal kanionie i wspinaczka krętą ścieżką na wspomniany już zamek. Jak panienka z miasta, zaczerwieniona jednoczenie jak burak, stałam między tymi gotowymi do leśnych wypadów oraz innymi, których satysfakcją miała być wycieczka po wnętrzach prywatnych siedzib Karola IV. Zważywszy na nieprzygotowanie, ani to, ani tamto nie przykuło szczególnie mojej uwagi – żałowałam głównie tych butów na koturnie i długiego płaszcza w kratkę. Co mi po nich podczas wspinaczki? Pomyślałam: nie będę zrzędzić, pooglądam okolicę, przemierzę miasteczko, poczuję słońce na twarzy, pooddycham świeżym powietrzem. Choć część zamierzeń przemieniła się w czyn, niewiele było na miejscu do odkrywania. Klasyczna ulicówka prowadziła jedną tylko drogą do górującego nad nią zamku. Przy niej chociaż karczmy, sklepy z tandetnymi pamiątkami, kawiarenki i domy. Klimatem przypominało to Krupówki, poczułam się jak w domu.
Z tego, co niezrozumiane i niedopowiedziane, wyszło jednak coś dobrego. Poznałam sympatyczną studentkę archeologii (t!), z którą wypiłam piwo tuż przed prędkim powrotem na małomiasteczkowy dworzec. Wcześniej rozmawiałyśmy, kupiłyśmy przypadkowo znalezioną w sklepiku zamkowym miodówkę – wszystko załatwione zostało po czesku, tu nikt się w angielski nie bawi. Pitna pocztówka do degustacji w przyjemnych okolicznościach i zapewne w niedalekiej perspektywie (kto by taki rarytas odpuścił?). Wróciłyśmy jednak, bez długich pieszych wypraw, choć długo rozpychając się kolejno w: pociągu i autobusie. Okazuje się, że w towarzystwie nieplanowane przesiadki są mniej uciążliwe. Staja się wspólnym doświadczeniem codziennych niedogodności. Znosi się je razem, komentuje, biadoli o niczym i jedzie. Do celu, jesteśmy u celu.
Co z tym pomysłem? Trudno było mi zaakceptować utraconą szansę na wędrówkę po górach, o której tak w tym roku marzyłam. W wakacje nie było czasu, natłok aktywności lub niedomiar czasu, jakoś tak to szło. Postanowiłam więc, że poszukam alternatywy. Zaczarowana ostatnimi podmuchami ciepła, zaalarmowana niezwykle tanimi biletami pociągowymi i zainspirowana usłyszanymi tydzień wcześniej zachwytami nad położonymi niedaleko górami, doznałam olśnienia. Przyszedł dumny czas na pierwszą, samotną wycieczkę górską. Bardziej pagórkowatą patrząc na wysokości, ale nie mogłam ukryć zachwytu przemierzając leśne szlaki. Tym czerwonym doszłam z dworca aż do (zamkniętego poza sezonem) zamku, co chwilę na głos mówiąc, jak niezwykle jest być otoczoną przez tak rozległe piękno. Przygotowałam się też o niebo (o raj) lepiej niż tamtego dnia w butach na koturnie, otulały mnie sportowe ubrania, czule oplatała szara bluza, którą ostatnio noszę niemal wszędzie. Miało być praktycznie, wygodnie, w sam raz. Nie spotkałam zresztą więcej niż 10 osób – kto by w pierwszy poniedziałek października uśmiechał się do górskich masywów podczas porannego spaceru? Na pewno byłam to ja, jakkolwiek zalatuje to komunałem – nie mogłam powstrzymać napływów radości. Energicznie wspinałam się wokół ogromnych skał, obserwowałam słońce walczące z cieniem między wysokimi sosnami, stawałam oniemiała i robiłam zdjęcia. Jak zwykle nie łapią tej głębi – płaski obrazek pokażę bliskim. Choć patrzą na to, co ja, widzą zupełnie inne drzewa, ścieżki, groty, wzgórza. Wszystko to jakieś takie nijakie, pozostaje opisać słowem.
Decyzja podjęta z dnia na dzień przerodziła się w jedno z najlepszych wspomnień mojej rozkwitającej dopiero młodości. Stała się pieczątką w notesie przeżyć – w jej obrysie widać pewność siebie i odrzucenie napastliwych myśli o tym, że wszystko może pójść nie tak – pociąg nie przyjedzie, ja zgubię się w gąszczu szlaków, nie dam rady. Dałam. W zamian dostałam mnóstwo satysfakcji, a ciało uśpione przez długi brak intensywnej aktywności, z wdzięcznością przyjęło wszystkie podskoki i zgięcia kolan. Z mijanymi wędrowcami wymieniałam uprzejme spojrzenia i znanym zwyczajem rzucałam dobrý den! Rzeczywiście dobry to był dzień, zdjęcia w telefonie wskazują błysk w rozweselonym oku, fascynację nad dziwnie wygiętym drzewem przyuważonym na trasie i dumę. Warto działać, być aktywną, chodzić, a potem przez resztę dnia dać biologii zrobić swoje. Endorfiny rozprostowały nóżki, moje z kolei muszą odpocząć. Bez przerwy coś się dzieje, myślałam jadąc z powrotem do oddalonego akademika. Obok siedziała dziewczyna z plastikową torebką wypełnioną wodą, w której pływała złota rybka. Jedno życzenie – dalej tworzyć pomysły.

karlštejn dumnie prezentujący swoją czeskość

drzewo z dziwnymi gałęziami, które jak ręce łapią światło