Przez ścianę ze spływającą czekoladą w wedlowskiej fabryce, po górzyste zbocza karpatki przyprószone cukrem pudrem – podążałam dzień za dniem w tańcu oka z nosem. Widziałam ziarna kakaowca ukryte za szklaną wystawą imitującą dżunglę i rysowany kredkami plan fabryki na warszawskiej Kamionce. W powietrzu przestrzeń zaborczo przejmowała woń rozpuszczonej czekolady, na taśmie produkcyjnej (za szybą jak w kuli śnieżnej pracowali ludzie w czepkach) sprintowały czekotubki i pawełki. Pawełek – batonik z wnętrzem kochanym lub znienawidzonym przez publikę. Pawełek – imię dziecka aż dwóch pań pracujących wtedy dla zakładu. Kolorowa wystawa przyciągała wzrok ku estetycznym detalom – poduszki w kształcie dawnych wzorów pralinek, podłoga w kratkę i ściana dawnych opakowań po ptasich mleczkach, kontrowersyjnych baryłkach, tabliczek jedynych (100 gramów!) i torcików wedlowskich przypominających smak domowego luksusu. Z tymi ostatnimi czuję największą bliskość, w cieniu duszy marzy mi się finezyjne dekorowanie dużych oblatów.
Kruche wafelki polane mazistą słodkością czekały na chętnych zwiedzających. Gorzka czekolada brudzi najbardziej, kapnęła na rękę, rozmazana uparła się na spoczynek w kącikach ust i na policzku. Więcej chusteczek zawsze się przyda, tu obliż, tam doliż. Na drugą nóżkę mrożone ptasie mleczko, znużenie wzięło górę? Usiądź na obłocznych siedzeniach w dedykowanej piankowej rozkoszy salce, płyń w glukozowym haju, bo wody nie ma, lub jest, ale na dnie torby, a w tym głębokim lenistwie nie ma miejsca na poszukiwania. W sklepiku koniec wycieczki – typowo. Mózg krzyczy o suchości podniebienia, szybko złap jeszcze za paczkę czekoladowych odpadków z linii produkcyjnej i przyczyń się do niemarnowania zupełnie dobrych produktów. Świeczka też ładnie pachnie? Uśmiechnięta i zasłodzona z budynku wyszłam i z nią, zapach uwolni się ze słoiczka w pokoju.
Słodko, słodko – tematycznie przyszedł czas na alpatkę, wyrośniętą jak na sterydach siostrę klasycznej karpatki. Ciulana przez pół dnia, starannie i co do grama, doglądana przez ciemne drzwiczki piekarnika (zepsuty zakazuje zabawy w ciągłe obserwowanie wyrastających wzniesień), studzona i przetrzymywana w lodówce. Dumnie reprezentująca tort ze świeczkami na urodzinach bliskiej przyjaciółki. Wielkie szczyty dziwnie wyglądały na tle kolorowych lampek i tropikalnych ozdób, będących integralną częścią salki ZATOKA. Za tokiem głośnej muzyki toczyły się mocne tupnięcia i siorbnięcia. Kieliszek za kieliszkiem, zdrowie solenizantki! Ciekawe, czy alkohol tak dobrze wywróży przyszłość? Pełną zdrowia, szczęścia i pomyślności, bo tak uczyli w szkole i na kupnych kartkach. Następnego dnia bez zaskoczeń, a jednak dziwi – zaboli głowa.
Męczy suchość w gardle i głos pozadzierany jak papier ścierny. Ścierają się ze sobą dobre wspomnienia różnorodnych przebrań – od hipisów po driady. Leśne duszki tańczyły na parkiecie, rozmawiały o polskich pociągach (czy jest zły czas, by o nich mówić?) i poznawały się po raz pierwszy. Połączone znajomością z jedną osobą tworzą kolejne linki w plątaninie kontaktów. Później o kimś się zapomni, ale z kimś spotka się przez przypadek w tramwaju. Miło będzie powiedzieć sobie “cześć”, chyba że pamięć zawiedzie, rozmaże twarze i pogubi imiona. Nie dziwota – w nocy tyle było zdarzeń, tyle rozmów przypadkowych i podjedzonych kanapeczek, babeczek, chipsów, paluszków, resztek i okruszków. W okruchach rozsypywały się przecież wspomnienia tych chętniejszych do ekstremum, chaotyczne wywody ucinały się wpół zdania, a woda z ogonkiem roztapiała papierowe kubeczki. Rozchodniak za rozchodniakiem, bo co jeden to nie dwa. Przynajmniej powrót do mieszkania w tak wielkim mieście nie sprawia problemów, słodko, słodko jest szybko położyć się pod kołdrą. Zanim to, nastąpi dziękowanie kierowcy za opłacony i zaplanowany już na konkretną ulicę przyjazd i śmielsze niż spodziewanie śpiewy, że to “nie ja byłam ewą”. Nie była, nie byłeś, nie byłam. Byłam rozbawiona w wewnętrznym skręcie kiszek, cynamonowo ozdobiona w brokatowe, elfie piegi. Jak cukier rozsypywały się z czasem imprezy i rozpuściły ostatecznie na dnie umywalki przy zmywaniu makijażu.
Zza ściany salki imprezowej słychać było też kibicowskie krzyki, a w drodze przyglądałam się biało-czerwonym szalikom. Jak słodka jest woń czekolady, budyniowy krem wrośniętej karpatki i smak narodowego zwycięstwa po lichym meczu. Na języku zostaje lekko goryczkowaty filtr – moja ulubiona czekolada też jest gorzka.

w salce ZATOKA fluorescencyjne farby wspierały ideę wiecznej imprezy i niekończącego się lata

czego człowiekowi, który ma wszystko, potrzeba jeszcze do szczęścia? (zapytał pan kapitalizm)

oni, po prostu najlepsi, oni (solenizantka b powinna być na pierwszym planie, ale dam jej połacie prywatności)