Zimą w lesie zmarzła ziemia. Oszroniła igiełki iglaków, opatuliła szczepki zżółkłej trawy, oplotła białymi niteczkami wierzbowe witki. Małe plecionki kołyszą się wdzięcznie na lekkim, choć przeszywającym ciało wietrze. Temperatura powietrza przekroczyła 2 stopnie, przestrzenią zawładnęła mgła. Śniegu wciąż brak, być może mleczność próbuje wstąpić w jego buty, zmienić puszystą zimę w tajemniczą postać, która panoszy się po drobnych uliczkach. Rozmywa światło starych, żółtych lamp, ogranicza widoczność do jednego metra, zniechęca do wyjścia. Mgła każe zwracać na siebie uwagę, choć nic w niej nie widać, tworzy przejrzyście nieprzejrzystą zagadkę. Zimowa mgielność pospolita, nowy objaw grudniowych poranków, popołudni, wieczorów i nocy – wszystko i tak zlewa się w jedność (dni coraz dłuższe, choć uda się to zauważyć mniej więcej za miesiąc).
Na twardym podłożu odbite są podeszwy biegowych butów. Jedni spacerują z psami, drudzy biegają po zlodowaciałej ziemi w trosce o swoje serce lub talię. Po świętach w powietrzu unosi się ostatnia woń niedojedzonych ciast i narzucane zewsząd przekonanie, że czas spalić grudniowe zapasy słodkich przyjemności. Znów ta obsesja wyglądu, niezadowolone oczy, cięte komentarze od innych i do siebie, dziwne poczucie zrezygnowania i liche postanowienia, że od stycznia coś się zmieni. Ciało traktowane jak wróg, nie jak środek do życia, zmęczone wymaganiami zakutymi w głowie, drażnione powtarzanymi przy stole hasłami. Niezadowolenie kręci się po świadomości, wyjmuje z szafki buty biegowe, wychodzi na siłownię, do lasu, biegnie. Czas biegnie tuż obok, dni, miesiące, kwartały sprintują. Za moment 2025, szkoda byłoby łudzić się, że coś się zmieni.
Nie wierzę w magiczną moc początku roku – styczeń w największym stopniu zniechęca do zmian, zimno zatrzymuje w domu, zmęczenie szarością wżyna się w kości, głowę opętuje oczekiwanie pierwszych zielonych listków. Za pół roku popołudnia spędzane będą na świeżej trawie, w nosie zakołysze się zapach jej koszenia. W koszu na zakupy siedzieć będą pierwsze truskawki, z piwnicy wyjąć będzie można rower. Nie będzie mowy o choince (nawet tej, co przewróciła się z bombkami), a kwitnących klonach, różowych tulipanach, niebieskim niebie i wieczorach przy rzece. O długich spacerach z kubkiem kawy w ręku, która nie przemarza po kilku chwilach. O lekkiej kurtce narzuconej na sukienkę, bez cebulkowej taktyki piętnastu warstw koszulek i swetrów. Będzie można zjeść lody z poczuciem, że to właściwy dla tego czas roku, długo patrzeć za okno i widzieć światło, pójść do lasu i wrócić bez błota na butach (jeśli ktoś się postara to i wtedy się z nim zakoleguje). Na polach urośnie rzepak, zezłoci się pszenica, inaczej zasmakują pomidory i młode ziemniaczki. Za pół roku i pół roku temu – stare praktyki i nowe oczekiwania, wszystko ma swój czas, byle wróciło słońce.
Teraz pozostaje kolorowe okno z migoczącymi światełkami, głośne krzyki na sylwestrowej imprezie, korki szampanów wybijające sufit, brokaty, sukienki (mogą być maxi, nieobcisłe, nie dla innych, dla siebie), spotkania, skarpetki wygrzane na kaloryferze, koce w szkocką kratę zaciągnięte od stóp do głów. W lesie znajdą się pozostawione samopas worki ze śmieciami, porzucone bezpańsko pudła po fajerwerkach, plastiki, papiery. Przemoczone po kilku dniach szpecić będą styczniowe przymrozki, w zaszronionych zaroślach znajdzie się zaplątana serpentynka, paczka po petach, butelka najtańszego wina, kilka puszek po piwie. Pewnie za trudno było wyrzucić je do śmieci, a posortować znaczy prosić o za wiele. Wyzwania codzienności, każdy ma swoje, mierz cele na zamiary. Zamierzaj mieć jakąś godność.
Swoją trasą truchta zakapturzony mężczyzna, jego zegarek mierzy tętno, słuchawki przenoszą energetyzujące dźwięki. Wdech, wydech, dla ciała i głowy. A w niej biegać będzie ciąg przyszłorocznych marzeń, może w końcu doczekają się spełnienia? Bez obaw, czas swoim sprintem przypomni Ci, że szybko przybiegną kolejne lata. Nie teraz, to kiedy indziej, za rok, zaraz.