Dochodzi osiemnasta, ciemnieje, szybkim ruchem kół śmigamy do domku. Rower ma czarną ramę i duży plastikowy koszyk na przodzie, bez amortyzacji czy przerzutek, w zasadzie i bez hamulców. W domu nikt by na niego nie wsiadł, zalegałby w starym garażu lub stodole i czekał aż rdza przykryje go zapomnieniem. Asfalt przebytej drogi też nie przeszedłby testów – przydałoby się mu nieco załagodzeń i wyrównań, nie telepałoby tak na każdą stronę, utrudniając już wymagającą trasę. Prześcigające nas skutery i samochody pyrkały klaksonami, znów ostrzegając przed wyprzedzeniem, skrętami lub po prostu, dla efektu. Może drogowa wyboistość i dziurawość to tylko odbicie powykrzywianej rzeczywistości, wielu różnic dzielących świat, który znam ze sztywno-zasadowej Polski i kompletnie pozwijanego odmiennością Wietnamu. Boję się często występującej pułapki oceniania wszystkiego europejskim okiem. Ono gdzieś w swojej naturalności gubi swobodę, napina się i wypina wszędzie, nie wiedząc nawet, jak różna potrafi być inna część globu. Wiele nowinek gości w obcej kulturze, niemało tu krytycznych myśli na temat sposobu życia, jedzenia, poruszania się, korzystania z rozrywki. Dużo jest znaków zapytania, rozszerzonych ze zdziwienia oczu, owalnie otwartych ust i nagłych wybuchów śmiechu. Nie do końca wiem, co myśleć o niekontrolowanym ruchu drogowym, który doprowadza mnie do ataku paniki czy o kurzych łapkach dryfujących po powierzchni kurczakowej zupy Pho. Co zrobić z podawaną wszędzie przed posiłkiem zieloną herbatą z lodem czy ciągle dosładzanymi napojami, z kawą słodką jak poranny deser, a nie pobudzacz do akcji. Jak patrzeć na biedę i nie ulec ewolucjonistycznym przesądom o zacofaniu, w zrezygnowaniu i z posępną twarzą szukać tego, co dla oka z Europy ciekawe. Trudno jest nie współczuć ludziom siedzącym pod blaszanym daszkiem, sprzedającym świeże owoce przy tłocznej drodze. W pełnym słońcu trwają codziennie, zakryci od stóp do głów, sącząc z poobijanego termosu napój. Być może trzeba być czułym, z szeroką empatią obserwować, kwestionować swoje przyzwyczajenia, dopasować się do lokalności, próbować zrozumieć innych, akceptując różnorodność. Można przysiąść na ławce pod buddyjską świątynią i poczuć zapach kadzidła, machającym, radosnym dzieciom odpowiadać hello (biel skóry jest dla nich różnicą, nie przeszkodą), uśmiechać się, próbować niezrozumianej kuchni, jeździć rowerem po nierównych płytach, internetowym tłumaczem usilnie walczyć z barierą językową. Nie idzie się porozumieć, czasem wszystkie środki zawodzą, nawet metoda migów murem blokuje międzynarodowe kontakty. Zrozumienie, co trafi na stół jest niemożliwe, nie dowiesz się, czy bułka ma nadzienie mięsne, czym jest to lub tamto. Jak dojechać, ile zapłacić, czy mogę tu w ogóle być? Jestem, więc doceniam, korzystam, obserwuję, czasem zbyt zachowawczo i protekcyjnie, żeby nikogo nie urazić, idę i dzieję się. Dzieje się sporo, to przywilej móc tego doświadczać jako ktoś z zewnątrz. Móc popatrzeć na brudne domki przy rzece (lub całe dobytki na rzece, na farmie ryb), przepłynąć się Mekongiem raz, nie czerpiąc z jej zasobów codziennego źródła utrzymania. Zjeść słodką zupę nawet, jeśli nie do końca smakuje. Powiedzieć po powrocie, że zabrązowiona skóra jest skutkiem udanych wakacji – nie musieć pochłaniać żaru czy mocnych opadów niemal bez przerwy. Zrobić zdjęcie z panią niosącą owoce na ciężkich, plecionych tackach, a nie tragać ileś kilogramów codziennie. Siedzieć przy basenie jak turystka, turystycznie przeżywać jakąś interpretację życia w Wietnamie. Być w Sajgonie, Hue, Hoi An, czytać o Kazimierzu Kwiatkowskim*, którego historia niespodziewanie zachwyca. Spacerować po starym mieście, które nadal stoi dzięki nieznanemu wcześniej Polakowi, poczuć magię miejsca przez kolorowe lampiony, żółte ściany i świadomość, że rękę przyłożył do tego ktoś z niezwykłym życiem. Z Polski do Wietnamu, jak Kazik iść przy rzece, jak ja nocą siedzieć ze znajomymi i pić lokalne wino bananowe, bliżej przypominające bimber, aniżeli jakiekolwiek pitne dobro. Przynajmniej rozwesela, delikatnie muska trzeźwość, pozwala odpocząć od normalności własnej codzienności i jednocześnie skutecznie zmęczyć innością. Mimo ciepłego powietrza czuć smyrgające powiewy polskości – czas powoli wracać do jesiennej rześkości, ciepłych swetrów i herbat bez lodu. Zupy grzybowej i dynii, bez guawy, liczi z drzewa, bez wody kokosowej wylewającej się z dopiero co rozłupanego kokosa. Całkiem cudowne jest móc opowiadać o tylu miejscach, zobaczonych zwyczajach, zapachach i nieprzyjemnych woniach, kolorowych kwiatach lotosu i ostrych smakach, chrupiących skorupkach leciutkich bułek w bahn mi. To przywilej widzieć i słuchać, czuć, dotykać, przemierzać drogi, smakować i próbować zrozumieć, nawet jeśli czasem wszystko wydaje się nie do odszyfrowania. Horyzonty empatii i wiedzy poszerzają się wraz z kolejnymi dniami na ziemi, jest szansa, że każdy przywilej niesie za sobą odpowiedzialność postrzegania świata szerzej niż własne podwórko. Więcej inności to więcej zachowań czy sytuacji, o których nikt wcześniej nie pomyślałby we własnych kątach mentalności. Odpowiedzialnie należałoby stronić od surowej oceny, wywyższania się, podróży nie traktować jednak jak misja, a świadoma przyjemność. Po wszystkim zostają przecież wspomnienia i opowieści, które idą dalej jako najlepsza pocztówka z odwiedzanych miejsc. Na niej powiedz: jest gorąco, ludzie uprzejmi, choć czym więcej turystów, tym mniej autentyczności, tak czy siak warto; reszta do opowiedzenia kiedy indziej, zresztą zobaczysz na zdjęciach.
PS jest milion innych plątanin myśli, które chciałabym przelać w słowa, obawiam się jednak, że mogłyby okazać się zbyt chaotyczne. pozostaje nadzieja, że ktoś sam tu przyjedzie i doświadczy tej różnorodności geograficznej własnym potem
*gorąco zachęcam do poczytania o Kaziku https://pl.wikipedia.org/wiki/Kazimierz_Kwiatkowski_(architekt)