alukes
Opublikowane przez ms

Wszystko, wszędzie, naraz. Przepełnione ulice przecinają nigdy niezwalniające skutery – na nich rodziny, pary, dzieci w kaskach i bez. Ktoś przewozi długie pędy bambusa, inna osoba na kierownicy wiesza wielki kubek z kolorowym napojem obleczonym plastikową folijką z 7-11. Zawieszka dynda wraz z dynamicznymi ruchami pojazdu, tak jak jej właściciel nie dba o reguły, tylko denko chroni zimną miksturę w rozmiarze XXL od rozlania. Dwa koła skręcają na drodze jednokierunkowej, nierzadko pod prąd, milimetrami mijając inne sunące pojazdy. Główną zasadą jest brak podporządkowania się jakiejkolwiek zasadzie – jedź konsekwentnie, szybko, na przejściach nie ustępuj pieszym, wymijaj przebierających nogami białych turystów. Nic nie wiedzą o zasadzie przetrwania, nie można się zatrzymać, każdy musi być w ruchu. W Sajgonie ulica żyje zakorkowanym ruchem, który każdy próbuje ominąć na własny pożytek, przy okazji unikając potrącenia ustawionych w przypadkowych miejscach sprzedawców kuponów na loterię (kiedyś do wygrania rower, teraz kto by rowerem jeździł?) czy przywiezionych przez kolonizujących Francuzów bagietek z dodatkami (wietnamskie Bahn Mi, brzmi nietypowo, wygląda jak zwykła kanapka).

Powietrze przenosi zapachy i odory – 11 milionów ludzi chucha tym samym powietrzem, przechodzącym przez zaśmiecone korytarze, spalinowe ciągi uliczne i smażone przy drodze mięsne cząstki. Wietnamczycy kochają tekstury – chrząstki, kostki, jelitka, niezłożone kurze jaja wyjmowane z zabitego zwierzęcia (żółte jak pomidorki koktajlowe, zupełnie inaczej pozyskiwane) pływające w mięsnym wywarze sztandarowej zupy Pho. W mieszance ślizgają się ryżowe kluski i mnóstwo liści, kiełków, zieleniny. Odwracając wzrok patrzę na jedzenie skrojone pode mnie, choć tutaj przeżyłam rozczarowanie smakowe. Niełatwo jest w mieście nazwanym od władcy (Ho Chi Minh) znaleźć coś odciętego od królestwa zwierząt. Uroczo brzmiące słowo chay wskazuje być może dania roślinne, ale nie ma w nich animuszu. Gdzieś gubi się moja fascynacja jedzeniem, kiedy tak trudno wyszukać coś pod siebie. Street food nie powala z nóg, a swoje kilometry wychodziłam. Może to wygórowane oczekiwania, iluzja wakacyjnej rozpusty, która dla ludzi przygotowujących posiłki na ich wózkach, w miskach mytych przy drodze, jest jedyną szansą na zarobek. Ostatecznie coś dla siebie znajdę, smażone liście z czosnkiem (Morning Glory) czy spring rollsy na świeżo przypominające lekkość i radość z posiłku. Szczęściem może być też kawa, dla wielu zresztą jest wyznacznikiem humoru. W Wietnamie króluje słodycz, mocno zaparzony wywar przykrywa słodka chmurka ze skondensowanego mleczka. W innym wariancie dodaje się sól, tworząc skojarzenie z fenomenem słonego karmelu. Każdy jednak mówi o kawie z jajkiem, tak jakby było tam niechlujnie wlane i pite ciurkiem dla wątpliwej przyjemności. Płynną radością staje się jednak kogiel mogiel połączony z brunatną kawą – siekierą, jak wykwintny deser stawiający na nogi w cukrowym szale. Po zastrzyku glukozy trzeba opuścić klimatyzowany lokal i iść dalej, spiekota i duchota wzywa.

Chaos wybrzmiewa w tysiącach klaksonów, kontrolnie pykających na śmigających uczestnikach ruchu. To nie europejski klakson na drogowego barana – raczej szybkie ostrzeżenie, wiadomość, sygnał, symbol uporządkowanej krzątaniny. Nie widzę sensu w systemie, który z zasady nie ma zasad i nie powinien działać, a jednak. Wypadków nie ma, auta nieporysowane, ludzie dalej w ruchu. Porażające. Hektyczną atmosferę umacniają warunki atmosferyczne – w Wietnamie przypomniałam sobie o słowie ukrop. Okropnie wilgotno, sekundy na powietrzu oblepiają człowieka warstwą potu, ubrania przylegają do skóry, jest ciężko. Trzeba pić wodę i topić się dalej, pocić się dalej. Ratunku szukać można w cieniu, chociaż betonowe płyty jak bańka chłoną żar, oddając go ludziom przez całą dobę. Chwila moment i przychodzi ulewa, ogromna, rozciagnięta na godziny i bogata w agresywnie spadające krople. Miasto nie staje – to dla niego normalność, parująca woda wzmaga wilgoć, czy jest czym oddychać? Lokalni ludzie przywdziewają plastikowe płaszczyki, trzeba czekać na koniec, potem w długich spodniach pracować, mimo słońca czy tafjunu – bez pracy nie ma kołaczy. Bez pracy nie żyjesz, bo kto pomoże?

Przyjechaliśmy akurat na święto niepodległości, więc miasto obficie okryło się flagami Wietnamu oraz sierpami i młotami. Socjalistyczna Republika Wietnamu – miesiąc temu był tu Putin, dał w prezencie łódź podwodną. Sprzed 80 lat, niesprawną, ale za darmo. Dają to bierz, noś mundur i wyglądaj groźnie, czuj dumę dla kraju, pracuj, zbieraj komunistyczne symbole sukcesu. Uśmiechaj się do swojej sytuacji, słoneczniki niech przypominają o słonecznych czasach po wiekach wojen. Mów o Rosji, nie daj po sobie poznać, co naprawdę myślisz, nigdy nie wiadomo, czy twoje ściany nie mają uszu. Pamiętaj o wojnie w Wietnamie (lub wojnie amerykańskiej), Amerykanach, Agent Orange, pielęgnuj pamięć. Historię piszą zwycięzcy, żongluj interpretacjami i znów, pamiętaj. Śmierć i wojna to ludzie, setki tysięcy ludzi, którzy zniknęli ze świata, w którym walczyli za to, co uznawali za słuszne. Jedni ustawiali pułapki w lesie, inni strzelali z karabinów maszynowych. Wietnamczycy budowali system mikroskopijnych tunelów podziemnych o wodzie i kawałku tapioki, Amerykanie topili się w mundurach i stosowali broń chemiczną. Każda decyzja miała konsekwencje, pielęgnowane pamięcią i przeżyciami kolejnych pokoleń. Historię piszą zwycięzcy, pamiętaj o tym, o czym chcesz pamiętać.

Nie będę udawać ekspertki, dla własnych wspomnień spisuję, co czułam i widziałam. Na karty (internetu) wkładam zasłyszane słówka i opowieści o tym, co utkwiło w pamięci. Jak nasz przewodnik po wielkim deszczu pływał w bombowym kraterze. Lub o kwestiach lżejszych, kolorowych budynkach wielkiego miasta pełnego neonów, świateł i kontrastów. Pocztówkami stają się codzienne sytuacje – gdy ktoś słomkową szczotką sprząta przydomowe kafle, inny zwinięty śpi na krawężniku, on pilnuje hotelu w niebieskim uniformie, ona smaży bananowe placki roti na wózkowym palniku opalanym czymkolwiek. Każdy znajduje sposób na przetrwanie, choć nie jestem w stanie wejść w ich skórę, po oczach widać upalne dni, ciężko targane stacyjki z uliczną żywnością, nieproszony upór w życiu, które wylosowało się akurat w tym miejscu i czasie w historii. Choć często nie rozumiem tego, co wokół mnie krąży, energię próbuję skupiać na podróży bez ocen. Antropologicznie obserwuję, kupuję, odmawiam, zgadzam się, zdejmuję buty, wchodząc do świątyni, czytam napisy i nie chcę otoczyć tego eksperymentalnym kloszem. Ludzkie życie zasługuje na szacunek, szanuję możliwość podróżowania, oceniania smaku lokalnych potraw, spania w klimatyzowanym pokoju z wygodnym łóżkiem. Przywileje codzienności uwypuklają się pod wpływem poznawania świata. Sajgon przywitał mnie chaosem owiniętym w papier ryżowy, być może czym dalej w las, tym więcej spokoju. Tutejsza natura koi przebodźcowane ciało i głowę, zieleń odkręca skołtunione myśli i pozwala na zwolnienie. Następne dni powinny być regeneracją od niewyspania, przedoświadczenia i spróbowania chrupiącego chachmęcenia z żółtą gwiazdą na czerwonym tle.

PS piękne zdjęcia z podróży czerpię od brata, zachęcam do wizualnej eksploracji jego instagrama @sekula.jpg

Poprzedni PostNastępny Post