Sierpień to miesiąc przesiąknięty jodem, pełen soczystych malin i borówek, lepki od kremu do opalania i przyjemnie męczący własnym gorącem. Dziś myślę, że coraz więcej w nim niestałości, nieskonkretyzowanej jeszcze zmienności. Przykład dość błahy – coraz trudniej zaufać jest prognozie pogody, która z godziny na godzinę zmienia bezchmurne niebo w szał burzy. Inna sprawa – wyjazdy gdzieś ciągle planowane, już przygotowane, czekające tylko spełnienia w marzeniu zobaczenia wszystkiego, doświadczenia życia, by poczuć każdą częścią ciała, że to wszystko jest prawdziwe. Inne niż siedzenie przy biurku, chodzenie na powtarzalne, syzyfowe ćwiczenia przy maszynach czy machinalne przygotowywanie tego samego śniadania dzień w dzień z wariantami od święta. Wakacje są po to, by poczuć na opuszkach rosę i dostać gęsiej skórki, wychodząc rano na taras, przeczuwając, że za kilka godzin z nieba spadnie żar. Czas na to, by żarłocznie zajadać się goframi z bitą śmietaną i narzekać na pełne grozy paragony, kupować je mimo wszystko, bo to przecież nie do ominięcia. Wieczorami przesiadywać na dworze, pić piwo, skakać do muzyki lub siedzieć przy ognisku na działce, z przyjaciółmi. Myśleć o niestałości wszystkiego wokoło i łapać chandrę, bo obok radości zawsze czai się zaduma i smutek, a tak bardzo łatwo się w nich pogubić.
Latem więcej chwil otoczonych jest ludźmi – spotkania, wizyty, imprezy, festiwale, spacery, pikniki. Jasność sprzyja, czas nie plącze się w ograniczeniu, ciepło zachęca do wyjścia z siebie, na dwór, na pole. Co roku kilka dni spędzam tak w G, git miejscu na północy kraju, gęsto usłanym przyjaciółmi, gotowym na długie noce i trudne poranki, genialnym co do joty (jodY). Głęboko czuję, że tradycja grupowego wyjazdu trzyma ludzi razem, utwierdza zachwiane nieraz fundamenty relacji, które rozpierzchły się po miastach. Tutaj zebrane tkwią w jednym miejscu i po prostu trwają, bawią się, upite żyją młodością. Bez zmartwień większych niż to, co zjeść na śniadanie czy do której nadmorskiej miejscowości pojechać na lody (Szkolnicki w Niechorzu!). Jest w tym tyle beztroski i wewnętrznej satysfakcji z otaczania się świetnymi ludźmi, że popołudnia przy stole mijają szybciej niż ktokolwiek by to zauważył. Z nocy robi się poranek, padają głupie w opór pomysły, co roku powtarzalne inicjatywy (wycieczka na bobry?), muzyka normalnie odrzucana leci z głośnika najgłośniej jak to możliwe. Dobą rządzi harmider, który człowieka napełnia harmonią – na grillu skwierczy pocięta kiełbasa, kolorowe warzywa przypalają się w pełni swojego smaku. Puste butelki brzękają, gdy ktoś przypadkowo trąci je nogą – przeszkadzają komary, śmierdzi środkiem na ich odgonienie. Lenistwo wypełnia każdy kąt domku, produktywnie pozwalając wypocząć – czym w tych realiach jest pójście po jajka do sąsiadki ze wsi czy skrzynię pomidorów od rolnika? Miejskie dzieci, ja miejskie dziecko – czerpię spokój z zieleni, nasłuchuję ciszy, akceptując niekiedy brak ciepłej wody (nigdy mi się jeszcze nie trafiła), bo warto. Czasem tylko smutek i styczniowość nawiedza mnie w niechcianym momencie i widzę, jak wiele rzeczy ulega zmianie, kto patrzy na kogo wilkiem, a kiedyś za pan brat sążnie polewał dzielone trunki. Gdy tematami rozmów stają się pieniądze czy praca, która jak druga skóra przylega do człowieka, obserwuję proces (sama jestem jego częścią, czy chcę, czy nie). Nie zamierzam jednak zostawać w przeszłości, zwracam wzrok ku twarzom moich przyjaciół i liczę, że w tym samym gronie spotkamy się za rok. Na stole leżą butelki – pijmy za elementy stałe w tej zmienności.