Minęły ostatnie dni zawieruchy, siedząc w jej centrum trudno było myśleć o myśleniu i pisać o pisaniu – jeden oddech, długopis w dłoni i kilka stron nadrabiania.
Pierwszy dzień sierpnia pierwszy raz w życiu przeżyłam w mieście burzonym, podpalanym, maltretowanym, mordowanym i molestowanym przez dzieje historii. Warszawo ma, ach Warszawo ma – nie do końca moja, choć częściowo zakuta w sercu, oddziałująca na wszelkie zmysły kogoś przybyłego z poniemieckich ziem. Tyle czasu minęło od wojny, ucieczek, przesiedleń – w dyskusji wciąż widnieją głosy kilku pokoleń dotkniętych jej skutkami. Jestem na ziemi ludzi, którzy osiedli na czyjejś ziemi, biorąc ją za swoją, bo do tej poprzedniej droga powrotna zniknęła w tabunach kurzu, granic, traumy. Tyle czasu minęło, a w głowie wciąż mówi się o narodowych różnicach, na tych z zachodu czekały weki, warszawiaki, to fajne chłopaki są, choć widziały skalę tragedii własnego miasta. Szczecińskie cegły pojechały na odbudowę wielkiej Warszawy, choć wtedy wyglądała jak sierota Europy, z radością chodzę teraz po jej wybetonowanych chodnikach. Szkoda, że moje miasto nie cieszy się starym miastem, ogołocone z budulca pokazuje swoje krzywizny i drogie knajpy, od lat odrywa się od swojej (pięknej zresztą) architektonicznej spuścizny samych tylko niemieckich architektów. Historii nie ma co oszukiwać, Stettin najpierw był Stettinem, by stać się mógł Szczecinem z budującą się od stosunkowo niedawna polską dziejowością. Na odwrót zupełnie z Warszawą, nie pasują jej zagraniczne nazwy, choć pleciona jest z międzynarodowych współprac, ludności różnorodnej jak róg obfitości. Bogata w opowieści, pieniądze, na pokaz podejmowane decyzje, rozgrzane pasaże, drzewa zalane betonem, tłumy przedzierające się do kolejnych barów. Krząta się każdy po trochu, miasto celebruje krzątaninę, jest dla niej emblematyczna. Powstańcy warszawscy mówili mi nieraz, że teraz miasto jest chaosem, składanką nieułożonych, nieuczesanych budynków i kontrastów. Stara Warszawa była oazą, brutalnie wyrwaną z ich młodości szansą na piękną przyszłość – teraz z miłości nadal w niej mieszkają. Własnej krwi nie oszukasz, nawet swojej ukochanej idylli nie oszczędzisz cierpkich słów, i tak nigdy już z niej nie wyjedziesz, co twoje to twoje i basta. Porażającym jest przeżyć rzeź swojego domu, doświadczyć pasma strat, doznać głodu i chłodu, poświęcać się w imię wolności, nawet gdy stawka jest tak wysoka. Potem zostać, na zawsze. Trudno słuchać o straconych braciach, przyjaciołach, nigdy niezapomnianej kromce chleba w plecaku, która przyjęła tę jedną kulę wystrzeloną do biegnącego z zapasami chłopca. Jeszcze trudniej jest opowiadać, na nowo, na co dzień przeżywać przeszłość, dać zdefiniować się przez swój ból tłumiony przez dekady po wojnie, by ostatecznie przemówić do kolejnych pokoleń. Między panem Jerzym a mną różnica lat urodzenia wynosi 71. To jedna z wielu poznanych osób przetrwałych piekielne ognie powstania warszawskiego jako dziecko, które jeszcze wtedy na ulicach sprzedawało Kuriera Warszawskiego. Myślę o małym “Kajtku” i przyjacielskim Jurku, który gra ze mną w chińczyka, wstaje o czwartej, codziennie robi pompki i z uśmiechem wita ludzi. Nie umiem się nadziwić, jak silnym trzeba być, by nie dać się stłamsić ociekającym poświęceniem i stratami młodości. Dla tych ludzi i pamięci o nich przyjechałam pierwszego do Warszawy.
Kiedyś oglądałam zdjęcia z godziny W, stawałam na minutę szacunku w domu, oddalona od stolicy własnego kraju bardziej niż Berlina, nie czując z nią wielkiego przywiązania. W tym roku, po zbliżeniu do ludzi postanowiłam, że czas przeżyć to w tłumie, zrozumieć tę chwilę zastoju. Patetycznie to brzmi, ale poszliśmy grupą w samo centrum zakurzonego i przeciążonego temperaturą miasta, stanęłam na krześle, by lepiej widzieć tłum. Kilku mężczyzn wdrapało się na przystanki autobusowe – nic się nie zapadło, co miało się zawalić, runęło 80 lat temu. Równo o 17 wszystkie zmysły otworzyły się na minutę dziwnej zadumy. Trwałam z okiem łzawiącym od dymu, uszami przyjmującymi sprytnie wycie syren, węchem mizianym przed zapach rac, dotykiem tysięcy ramion obok, oddechów, szturchnięć, bić serc dla przeszłości. Zwykły moment na zwykłym chodniku zwykłego miasta, które niezwykle pamięta, choć przez jeden dzień, o tragedii własnych ulic, kanałów, parków, mostów, mieszkań, ruin. Mam poczucie, że może nieświadomie, choć jawnie umacnia się wtedy mityczny duch patriotyzmu, wpajanego Polakom od pokoleń. Kochać ojczyznę oznacza potrafić za nią umrzeć. Poświęcić się w imię wolności, W jak wolność. Odbiegam od tej bogoojczyźnianej wizji – za często kończy się wyzwiskami, podziałem na lepszych, bardziej polskich, bardziej patologicznie obciążonych nienawiścią mylnie nazywaną miłością. Kocham Polskę za jej każdą literkę, ale w czasach pokoju patriotyzm swoją definicją pogrąża się w bezsensie. Nie muszę za nic umierać (w głowie tli się pamięć o tysiącach bezimiennych dla mnie ofiar, dla poetów, żołnierzy, matek, ojców, babć, dzieci) – obywatelskość dąży do rozwoju kraju, do oczywistych i niespektakularnych działań na jego rzecz. Płać podatki, segreguj śmieci, edukuj się, szanuj każdego, interesuj się aktualnością, pamiętaj o przeszłości. Byle nie zdominowała teraźniejszości, dekalog przyzwoitości to bycie dobrym człowiekiem dla sąsiadów i innych Polek, Polaków. Czym jest kraj jeśli nie ludźmi?
Stoję więc na tym krześle i dyskretnie wsuwam na oczy przeciwsłoneczne okulary, bo drga mi gardło i kurczą się oczy. Porusza mnie ten zebrany tłum, te znienawidzone race i rodzime flagi powiewające przed oczami. Widzę to, co już minęło, to, gdzie mnie nie było. Dużo bólu, oddania dla idei, trudu, poświęceń i pogrążonej w szlochu ofiarności, o której wielokrotnie słuchałam, choć nie do końca rzeczywiście coś słyszałam. Żywa historia trafia do serca mocniej, staje się uosobiona, imienna, twarzowa. Jako ludzie kolejnych dekad powojennych dopiero od kilku dziesięcioletni otwarcie otwieramy ręce historii dla ludności przetrwałej katorżnicze warunki wojny. Jej świadków los podbiera jeden za jednym. Łańcuch człowieczeństwa objawia się w kwiatach, przemowach, marszach (niekiedy wątpliwych), koncertach itd. itp. itd. itp., by żywi mówili o straconych, pochowanych pod miastem, cmentarzyskiem straconych głosów.
Nic nie wybije z pamięci słuchania powstańczych piosenek, bujania się do ich rytmicznych i przewrotnych wersów w grupie przyjaznych ludzi, z którymi na co dzień siada się przy stole i z powstańcami rozwiązuje krzyżówki, czyta gazety, rozmawia o niczym albo i wszystkim. Historia łączy i dzieli tych, którzy od początku chcą tworzyć mury – miasto już odbudowano, murarzy pełnych nienawiści nikomu nie potrzeba. Teraz czas sadzić drzewka pamięci, zapalać znicze, pisać, szanować, nie dywagować, czy było warto i dlaczego akurat tak? Mówić o innych realiach jest łatwo, nie będąc ich częścią, wygodnie siedząc na krześle, pijąc kawę z lokalnej kawiarnii, będąc absolwentem renomowanej uczelni, pracując na wysokim (lub i nie) stanowisku. Gdyby nie podjęte decyzje, mogłoby nie być kawy, uniwersytetów, wielkich budynków, pozycji na rynku światowym, rozwoju, koncertów Taylor Swift (artystka 3 razy świętuje, być może nie mogłaby wcale?). Liczy się pamięć o ludziach i w. W jak wolność.