Usłyszałam kilka miesięcy temu czyjeś zachwyty nad muzykami. Ludźmi, których pracą jest udźwięcznianie piękna i przelewanie go na resztę ludzkości. Przypadkowo dotknęły mnie te słowa, gdy akurat otaczałam się żywą muzyką. Poczułam istotę i prawdziwość tych obserwacji. Czy nie jest wszak tak, że doświadczając muzyki (celowo nie używam słowa słuchać – chodzi o realne, namacalne wtopienie się w odgłosy pełnych pasji artystów), człowiek topi się w oceanie płynących wokół dźwięków? Skrzypania skrzypaczki, taktów pianisty, śmiałych zaciągań mandoliny, sunięć ciętej harfy, obłocznie tubalnych bębnów, dobrze osłuchanych strun gitar, frywolnych zagrań wszelkich trąb, puzonów, piszczałek. Niezwykle trafne ujęcie nastrojów świata złapane kilkunastoma dotknięciami instrumentów, wyprowadzenie melodii, przerwy, skoki i zwolnienia. Bez głosu też da się przecież czuć klarowną treść, wzruszać po wpływem historii wygrywanej tak delikatnie i szczerze. Niesamowici są ci artyści, co poprzez grę odsłaniają siebie przed światem – prawie namacalnie ściągnąć można z powietrza te perełki zachwytu. Wtedy, chciałoby się je jak najbliżej siebie trzymać, głaskać perłową kolię piękna, przenoszącą człowieka do świata bezmiaru muzyki. Odkąd oddaję się z przyjemnością kulturze dźwięku – otworzyło się we mnie kolejne okienko bajeczności, które odrywa człowieka od tego, co tu i teraz – czy tam i wtedy pośród innych słuchaczy. Głowa unosi się ku czemuś wyższemu, czystemu i we własnej gracji doskonałemu. Głębia, którą brutalnie wyszarpuje z zastałych myśli muzyka jest poetyczna. Mam poczucie, że człowiek odkrywa wtedy własne granice wrażliwości i poczucie spełnienia w tak unikalnym przeżyciu piękna. Nie istnieje przez tych kilka chwil nic więcej oprócz skupienia na dźwięku – jego natężeniu, lekkości, konkretnych brzdęknięciach, głośnych hukach, cichutkich przejściach do kolejnej tragicznej partii. Pojawiają się więc odgłosy skupione i rozproszone, znane i odrealnione, chaotyczne i na zabój ułożone – razem zaś splecione w gniazdko, w którym jak ptaki kokosimy własne uszy, przysłuchując się, co nastąpi dalej.
Pretensjonalność nie wchodzi jednak w grę – co gdyby o tej muzyce mówić tylko przez pryzmat luksusu sztucznego ukulturalnienia? Oni chodzą przecież do filharmonii, na koncerty, do teatru i kina – co za ludzie! Ludzie tacy, co z wydarzenia tylko fakt uczestnictwa wynoszą, anegdotkę do opowiadania znajomym i nieznajomym – powód do dumy i zuchwalczy symbol próżnego statusu. Nie dla nich otwiera się piękno muzyki. Nie wyklucza jednak, że kiedyś spojrzą na siebie szerzej i napadnie ich myśl, że te godziny umuzycznienia mogły pokazać im wartości świata w innym tonie. Tyle warstw kryje się za dźwiękami, całe pole interpretacji, wiedzy o rzeczywistości, ludziach i o sobie. Niektórzy stapiają się z muzyką jeszcze mocniej – grając na własnych gardłowych strunach śpiewają. Jeszcze dokładniej czuć wtedy emocje – pojawia się bezpośrednio człowiek i całe jego doświadczenie wyśpiewane z głową czułą na artyzm życia. Śpiewak śpiewa dla tej pani, ktoś swoje emocje przeplata z umiejętnościami, z charyzmą prowadzi publikę, inny wywołuje łzy delikatnością całej gamy ujarzmionych dźwięków. Żywe piękno.
Porzucając te wysokie progi, warto jednak pozwalać sobie na namacalne (lub nasłyszalne!) emocjonalne doznania. Dążę do tego, że muzyka musi być w życiu człowieka, który na co dzień chce czegoś więcej niż egzystencji. Chodzi wszak o prawdziwe życie – pełne różnorodności i wszechstronności emocji – od radosnych podskoków podczas występu znanej artystki na wielkim stadionie, po zadumę czy smutek ballad zasłyszanych w ciemnej sali wielkich instytucji. Nie ma potrzeb rozwodzić się nad gatunkami luźniejszymi, rozwiązłymi, niechlujnie skleconymi po to tylko by zarobić pieniądze i ogłupić zabiegane ucho. Zapewne i one znajdą przestrzeń u każdego – choćby przypadkiem usłyszane w radiu płytkie utwory czy te imprezowo gotowe do picia i tańca. Głównie wolę skupiać się jednak na jakości i tym, jak z ciała stałego staję się płynnością. Opuszczam miałkość własnego ciała, gęsią skórką przeżywam uniesienie, wpuszczam do głowy drgania i lekką nogą wystukuję cicho rytm, który słyszę. Jestem szumem chłonącym pluskające się wokół dźwięki.
W przerwie nastaje cisza, potem wyrywa się klaskanie i szmer wszystkiego dookoła. Wraz z końcem ostatnich nutek czas powrócić do ryku samochodów, powiadomień aplikacji, stukotów kroków. Człowiek idzie wtedy ulicą bardziej wrażliwy, rozemocjonowany, radosny, ekstatycznie napompowany energią, a czasem nawet rozczarowany czy zagubiony. Ważne, że czuje.