alukes
Opublikowane przez ms

W moim pokoju pełnym pozostałości po sennych marzeniach i przechuchanego stokroć już powietrza, odwinęłam paskowaną roletę. Chwyciłam za rączkę od okna, uchyliłam je i poczułam wiosnę. Niebieskość nieba w symbiozie ze świeżością tego zapomnianego zapachu radości, spokoju, pogody. Od razu zstąpiła na mnie pogoda ducha, której kolejny dopaminowy strzał trafił w serce tuż po pierwszym oddechu świeżym powietrzem po wyjściu z klatki. Jej na co dzień przyjazna woń płynu do podłóg, nijak ma się do sympatyczności wiosennych perfum. Naturalność, piękno, otwartość na świat – to samoistnie tworzy się w człowieku, na którego twarz padają ciepłe promyczki słońca. Idąc wtedy (nawet tym krzywym) chodnikiem, ale w towarzystwie pierwszych przebłysków nadciągającej wiosenności, od razu łatwiej jest zakląć głowę w pozytywności. Można całą rozłożystością płuc zaciągnąć się niesamowitym poczuciem rozkwitu życia i kolorów. Te niejako na nowo powstają, odradzają się z palety wszechobecnej szarości –  smutne kamienice przemieniają w romantyczne budowle, a wizerunki zimowo-smutnych trawników ocieplają kokoszącymi się gdzieniegdzie przebiśniegami, choć te od dawna nie widziały prawdziwego mrozu.

W myśl doświadczenia piękna zaszłam dziś po kwiaty. Do Hali Mirowskiej, bo gdzie indziej udać się po tak magiczną i zawsze dostępną różnorodność? Przyznam bez wielkich wyolbrzymień, że poczułam intensywne we własnej prostocie przepełnienie radością. Barwne złoża przyjaźnie spoglądających na mnie przeróżnych kwiatów. Malutkie bukieciki uroczo chowały łodyżki w wodzie, wielkie składanki dumnie czekały na warszawskich kupców. Ot, taki to niebywały wybór palety kolorów schowanych w malutkich płatkach delikatnych roślin. Widziałam pojedynczo ułożone róże czy skryte we własnych zawijasach goździki, purpurowo barwione tulipany i wszystkie te żywe przedstawienia najczystszego piękna – kwiaty. Intensywny róż ugodził mnie w serce najmocniej – to kolor, którym ostatnio żyję. Poruszają mnie ciemnoróżowe łuny zachodzącego słońca i odważne, choć nienachalne, pęczki zaróżowionych kwiatów. Myślę, że ich podziwianie to prosta lekcja szukania w codzienności elementów estetycznych, godzących we wrażliwość i głęboko skryte pobudki do radości. Sztuka natury naturalnie sprawia, że świat pięknieje w oczach. Szkoda, że mijają tak prędko chwile świetności róż, goździków, piwonii i innych kwiecistych panienek. Jak w życiu, nic nie trwa wiecznie, a więdnące wiązanki pozostawiają tylko miłe wspomnienia i ciepło w sercu.

Kupiłam jednak bukiecik i szłam przed siebie, w różowej czapce i różowym golfie. Nic innego w zasadzie nie nosiło za sobą takiej poświaty, jak moje policzki zaróżowione od przyjemnego poranka. Mijałam ludzi swobodnie idących niedzielną porą gdzieś tam – na śniadanie w mieście, do kościoła, na spotkanie, do domu? Każdy powód do wyjścia w tę aurę przyjmuję na siebie – żal byłoby oglądać wszystko zza nieumytej jeszcze szyby. Niedługo przyjdzie przecież czas na wiosenne porządki, choć do tego minie jeszcze szmat czasu. Dziś świat zaserwował stolicy wiosnę w czystości powietrza, sunących cieniach biegających po parkach dzieci, długich spacerach z psami czy możliwością odpoczynku na parkowej ławce. I wszystko to było przyjemnością w każdym calu.

Pani Barbara, której podarowałam opisany tak niedokładnie bukiet (choć siedział ze mną w tramwaju i czule traktował swoim kwiatowym zapachem), siedziała na swoim czerwonym fotelu i świętowała kolejne urodziny. Przeżywszy niemal wiek, doświadczając tylu wiosen, nadal zwraca na nią uwagę. Od jej opiekunki dostałam też kawałek torcika i czarną kawkę ze słoika z czerwoną zakrętką (wszyscy znają ten smak, nazwę i sentymentalną wartość w szafce polskich domów). Ta krótka okazja do rozmowy z osobą, która przeżyła o wiele więcej niż ja, pozostawiła mnie z niezmienionym przekonaniem o rzeczywistości. Myślę, że do końca życia warto rozmawiać z innymi, a najłatwiej zacząć jest od kilku słówek o pogodzie. Potem płynie się przez meandry porównań z zeszłymi latami i o tym, jak dobrze, gdy na horyzoncie znów pojawia się słońce i ona – wiosna. Zwłaszcza wtedy, gdy rezerwy zdrowia odchodzą w nieznane rejony, wzrok i słuch igrają z człowiekiem, a i nic z tym już zrobić nie można. Oczekuje się wtedy kolejnych dni, które zlewają się ze sobą, ale ponownie –  nic innego robić się nie da. Okazje do spotkań z ludźmi stają się być może szansą na sklecone jakoś zdania i najszczersze objawy trzeźwości głowy. Choć pani Barbara w dzień swoich urodzin najchętniej chyliła się ku drzemce, dobrze, że mogłam z nią chwilę posiedzieć i głośno wymienić linijki zdań. Prawdopodobnie rozmawiałyśmy o niczym w zasadzie, choć może i nie? Z przerwami na ciszę przechodziłyśmy przez tematy codzienne: od zdrowia po kwiaty, od senności po radość, od zwykłej pogody do pogody ducha (wtedy pani Basia sięgnęła po przeciwsłoneczne okulary, w których wyglądała naprawdę dziarsko!). Na wyjściu przyglądała się przyniesionym kwiatom z uśmiechem i powiedziała do mnie zdeterminowanym tonem:

Nie dać się, Małgosiu, najważniejsze to się nie dać!

Z wypolerowaną szczerością pogodą ducha wyszłam na spacer. Zamierzam ją nosić w sobie niezmiennie. Ot plan i kropka.

Poprzedni PostNastępny Post