Od samego początku dokonam prostego założenia, że to, co pląta się po siateczce moich myśli, nie jest tylko doświadczeniem jednej osoby, a szerszej grupy, ba – pokolenia? Być może pretensjonalne, lecz zaakcentowane z odchyłkami dla własnych uszczerbków i indywidualności. Oparte jednak na głównej osi, która trzyma nas w ryzach biegu po codzienności. Czym to życie jest, jeśli nie sprintem właśnie? Nieuzasadnioną walką z samą sobą, szybko mknącym maratonem, którego podłożem jest ciągłe poczucie wewnętrznego ścisku, poszukiwania sensu i bezsilności w próbie połączenia miliona oczekiwań z możliwościami własnego mózgu i ciała. Czasem, w niezgodzie z integralnością własnej duszy i anatomii czy fizjologii, próbujemy nagiąć przecież granice wytrzymałości – rób więcej, szybciej, osiągaj sukces, nie siadaj, ćwicz, nie trać ani chwili, bądź produktywny, walcz o swoje, nie odpoczywaj. Za mało jest czasu na odpoczynek. Gdyby tylko wcisnąć jedną chwilkę między obowiązek, powinność, a chęć zrobienia czegoś – w sam raz 5 minut wtedy wygospodarowałoby się i wciąż myślało o tym, co dalej robić, by niestworzony plan wypełnić do ostatków możliwości. To momenty pozornego zwolnienia biegu, objawiające się w dalszym zużyciu energii, podwyższonym tętnie i ciągłym myśleniu o tym, co zaraz. Brak teraz – spięcie barków, zmrużone oczy i mikrozmarszczki na czole, imitujące wytrzymałość. Jakim kosztem to wszystko? Gdzie radość z tej młodości, o której każdy prawi wielkie idealistyczne wizje. Powstaje kolejna presja – wykorzystania możliwości wczesnych lat do cna, szkoda wszak stracić okazje przeżywania pięknego czasu z przyjaciółmi, z bezmyślnie uśmiechniętą twarzą, w otoczeniu przygody i spontanicznej radości. Nawet w osiągnięciu tego majaku czuć duży nacisk na oczekiwania kiełkujące w człowieku od lat. Pompowane przez przeromantyzowane opowieści z innych czasów, kulturowe obrazki, które nigdy nie zbliżają się do rzeczywistości czy kult beztroskiej młodości. Presja jednego życia – nie zmarnuj go na zamartwianie się własnym dostatkiem, bez biedy i z dachem nad głową. Choć nie znam innego stanu (wdzięcznie, z przywilejem kiwam głową, mimo że nic na to nie zrobiłam), czuję powinność, by iść tym wytyczonym szlakiem. Wszystko woła o szczęście, tylko umysł jakby sam nakładał cenzurę. Bez poukładanych spójnie wskazówek miota się i szuka rozwiązań, ścieżek, niekiedy nielogicznie depresyjnych, upadłych. Za dużo myśli, o wiele za dużo.
Nie winię nikogo, choć czasem spływa na mnie wewnętrzna nienawiść, sprężenie bezsilności i bezmocy. Chowam się wtedy w obrzydzeniu do nieproduktywności i samej siebie. Jednocześnie katuję przez nieubłagane zmęczenie i próbuję zmotywować by wstać i działać, jakbyśmy byli tylko maszynami z wgranym systemem osiągania kolejnych celów bez przerw. To niesamowicie nielogiczne, że człowiek potrafi okryć się niezadowoleniem tylko z własnego powodu oraz myśli zrodzonych bez bezpośredniego kontaktu z innym. Nikt wszak nie musi powiedzieć, że należałoby robić więcej – to odczucie przenosi się jakby w powietrzu i sieciach internetowych połączeń. Przejawia się w kolejnym natręctwie przyrównywania się między sobą i niewinnej walce o najlepsze czy najszybsze sukcesy, choć zapomnieć łatwo, że potrafią być z definicji dla każdego inne. Wśród ludzi istnieje niewyjaśniona, dla mnie przynajmniej, potrzeba wyczerpywania się na rzecz osiągnięcia pewnego mitycznego stanu totalnego zwycięstwa nad innymi. To jednak nieskończony ciąg – awans w pracy przeradza się w godziny spędzone na poszukiwaniu lepszej pozycji, dobra ocena prowadzi tylko do haju kolejnych egzaminów, a kupno markowej torby adrenaliną kieruje do udomowienia kolejnej – droższej (nie różni się wiele od poprzedniej). Bez wątpliwości stwierdzam, że pogoń za satysfakcją i rozwojem jest wskazana, ale często przybiera absurdalne tempo i skalę porównań. Czym jest wszak ta satysfakcja i czy byłaby wystarczająca gdyby nie ciągły pęd porównań? Czy istnieje granica indywidualności skupionej na wewnętrznych potrzebach, a nie tylko okrzykach konsumpcyjnego i konkurencyjnego świata międzyludzkiej potyczki o życie najszczęśliwsze, najbogatsze, najpełniejsze, najbardziej zapełnione gratami, które i tak nie wypełnią ciągle powiększającej się dziury zachłanności? Absurdalne, jak wieki rozwoju pozwoliły nam na niesamowite odkrycia, wydłużanie życia i poprawianie jego jakości, a jednocześnie odebrały pozwolenie na bycie zwykłym człowiekiem. Tym, który czas widzi jako płynącą rzekę, a nie rwisty potok czy konkurencję, w której każdy jest przeciwnikiem. Bez wspólnotowości, ale z pieniędzmi. System nigdy nie pozwala, by ich za brakło – niech więc będą. My też zresztą dalej będziemy (nie za długo jednak, mankament), choć trudno powiedzieć, czy to jestestwo nie pokłóci się z wielowiekowymi praktykami człowieka. Coraz mniej śpimy, bo pracujemy. Jemy niezdrowo, choć zarabiamy pieniądze, które dałyby nam dobre posiłki. Nie mamy czasu, by gotować ani pielęgnować rodzinę, wszak złote monety wydamy kiedyś na kolejne audiosystemy, telefony, ubrania, wyjazdy, z których nie wyciągniemy żadnych radości, tak zmęczeni narzuconymi przez siebie (i otoczenie) marzeniami o dobrobycie. Tylko dzieci w tym wszystkim jeszcze mają w sobie niewinność, choć i to się zmienia. Cieszą je robaczki na trawniku, poduszki potrafią być najwspanialszym fortem, a niesienie na barana imituje międzynarodowy lot z Tokio do Barcelony. Po czasie jednak i one tracą prawdziwość – wkraczają kaloszami w bagno dorastania i nic nie jest w stanie ocalić ich przed beznadzieją przyszłości.
Choć to uprzywilejowana, europejska perspektywa (chciałabym szerzej to rozciągnąć, ale brak mi wiedzy, perspektyw, a nie zamierzam zawłaszczać głosu innym), obawiam się jednak, że złożoność problemu stawiania oczekiwań nie odejdzie, rozwijając swoje członki w dalsze części ludzkiego doświadczenia. Być może podskórnie lub nawet całkiem świadomie, wiemy że problem jest istotny, a sztuczność udawania nie doprowadzi nikogo w kierunku zwyczajnego poczucia spełnienia. Nawet uśmiech stał się sprzedajny i fałszywy – w codziennej przebieżce łatwo zakamuflować prawdziwe emocje. Bez nich jednak nic nie zdoła się odmienić, a nieosiągalny i pseudoutopijny, choć szkodliwy wygląd świata pozostanie bez zmian. Istnieje niemała szansa, że trwanie w tym stanie doprowadzi tylko do kompletnego wypalenia nas wszystkich – bez poważnej pomocy psychologicznej czy systemowego przyznania się do tego, że nie jest tak dobrze, jak malują to bajkotwórcze wpisy w mediach, zdjęcia uśmiechniętych celebrytów czy kolorowe reklamy w telewizji. Sensowne rozwiązania w tak wrażliwych kwestiach nigdy nie są proste – nikt przecież nie zechce na głos powiedzieć, że bańka życia na pokaz pęka tuż po zmierzchu, gdy człowiek mierzy się sam ze sobą. Nawet tego może uniknąć – będąc bezustannie przebodźcowanym, nie ma czasu na własne myśli oraz wnioski. Ucieczka przed sobą, choć wyczerpująca, nadal wydaje się prostsza niż realna zmiana i wypracowanie sposobu na równowagę tych wszystkich stanów. Ach, skomplikowana to kwestia. Być może musimy po prostu stanąć, zaprzestać wszystkiego na moment i nauczyć się na nowo czym jest cisza, pustka i nicnierobienie. Zabawne – to, co ukształtowało nas wszystkich, jest obecnie bardziej nieosiągalne niż kiedykolwiek wcześniej.