alukes
Opublikowane przez ms

Jak osioł załadowana tobołami, kroczyłam przez warszawskie chodniki. Niczym dziecko skakałam po labiryncie fikuśnych szlaczków pozostawionych po solnych rzutach jeszcze sprzed kilku dni. Teraz? Śniegu brak, deszczu brak, bezwietrznie, bezgradowo, bez pośpiechu – ze słońcem. Pod prawą pachą trzymając czerwoną tubę płatków śniadaniowych, na lewym ramieniu dźwigając do granic możliwości załadowaną płócienną torbę, z której niemal wyskoczyły po kolei: pieczarki (pięćset gramów delikatności), roszponka (liście stanowczo za drogie) i bataty (słodkie ziemniaki zwiastujące dobry tydzień). Na szczęście, w asyście innych produktów, trzymały poziom (i pion własnej stabilności) na miejscu, ściśnięte w opanowanym do perfekcji chwycie. Praktykując samozwańczy trening równowagi, wolne ciężary i lekcję dobrej miny do złej gry (choć w głowie co krok słyszałam rwące się niteczki bladobeżowej torebki). Mimo to z wielką radością naginałam mimiczność własnej twarzy – uśmiechem nawiedzając wszystkie mijane lica, merdające ogonkiem psy, odbicia brudnych szyb w  wielkich wieżowcach. Niestraszne mi dzisiaj katastroficzne banialuki o zmarszczonym nosie, nietwarzowo przykurczonych policzkach, o tragicznym wpływie słońca na skórę. Tak się wszyscy tych zmarszczek boją, starości lękają, jakby mieli jakąkolwiek moc jej powstrzymania. Ach, wolałabym chociaż żyć pełnią możliwości i z buzią autentyczną – świadectwem spełnienia i emocji, które widać w każdym uśmiechu, zmrużeniu oczu, płaczu, euforycznych wybuchach ekscytacji. Toteż się nie łudzę, bez ograniczeń szczerzę się smagana promyczkami radosnej (nieproszonej w zasadzie) wiosny, której butne podchody rozświetliły ten poniedziałek.

Ubrana w płaszcz, a nie puchówkę ciemną jak styczeń, nieco przekrzywiam się powolutku. Lekkie ciągnięcie w plecach sugeruje, że to już czas. Torbę niezgrabnie przerzucam na drugie ramię i idę dalej. Cięte powietrze wtacza się litościwie do moich płuc – jakoś brak tutaj oparów samochodów, choć jestem w centrum? Czyżby nawet smog odpuścił nieprzyjemność nawiedzania dzisiaj stolicy? Słońce nadaje jej wszak inności – mniej brudna niż zwykle? Jaśniejsza, bardziej przejrzysta między blokowiskami i wieżowcami. Otwarta na wszystko, choć zamknięta w wysokościach własnych zabudowań. Wybijająca z krajobrazu udeptane kawałki miejskich trawników (jeszcze nie zielone, bardziej wyprano żółte, przedpotopowe, passe!)? Tłumna, ale nieprzytłaczająco pomieszana wielością wpatrzonych w chodniki przechodniów, korporacyjnych szefów, prezesów, kobiet sukcesu, mężczyzn rozwoju; biegnących na autobus dzieciaków w rozpiętych kurtkach (przynajmniej teraz rozumiem odczuwane przez nich ciepło). Widzę całość tego tłoku, nawet nie czując beznadziei ich sytuacji, smutków życiowych – oświetlone koszule kontrastują z niebem. Jak obłoki stoją w korytarzu szyb odbijających niebieskość powietrza, puszczają dym ku przestworzom – to dzień na papierosa pokroju tych szczęśliwych.

Obserwuję wyraźnie zaniedbane garażyska, rozpadające się budynki ze starych cegieł, namalowane na nich grafitti – i one nie szpecą tak drastycznie. Zamiast brudu, zwracam uwagę na przebijające się przez gruz źdźbło trawy, estetyczny plakat którejś już kampanii społecznej, artystyczny wyraz stołecznych “malarzy”. Kiedy indziej byłby to obraz rozpaczy, degeneracji, a dzisiaj? Słońce romantyzuje świat, a ja daję się tej wizji ponieść w całości.

Wreszcie docieram do siebie, do domu, do własnego wnętrza. Otwieram furtkę, w głowie robię porządki i po bałaganie styczniowej zawieruchy zbieram wszystko to, co pozostało bez opieki. Myję okna, ścieram brudne od pyłu parapety, czytam książkę (jak dawno to robiłam, bez presji i przymusu pracy nad “czymś” innym!), bawię się dźwiękiem, śmieję głośno z przyjaciółmi, maluję i piszę. Znów piszę. Dziękuję za to słońcu i kolejom losu – choć styczeń drażni człowieka po kres ciała, bez niego nie byłoby tych przemyślnych kontrastów. W kontraście do tych banałów ostatkiem wrzucam liche (choć w zasadzie stanowcze) słówka: nic nie stawia na nogi lepiej niż promienie słońca pląsające po twarzy. Właśnie tej – obłąkanej ciemnością i szarością zimowych dni.

Poprzedni PostNastępny Post