Są takie chwile spontanicznie piękne, gdy wymęczeni długim dniem idziemy zaśnieżonymi ulicami Warszawy, ślizgając się po nich jak na lodowisku. Ziąb lodowych kryształków wpadających w oczy wcale nie przeszkadza – zimny poryw wiatru miota nami jak nieporadnymi laleczkami, których kończyny rozjeżdżają się każda w inną stronę. Mimo to, dreptamy przed siebie spokojnie, pośpiech nie jest wskazany – jego skutkiem okazać się może pragmatyczne uszkodzenie ciała lub uwznioślone przeoczenie tego niecodziennego momentu. Kilku tylko momencików niespodziewanej radości, którą czerpię z oglądania śniegowej pierzynki otulającej chodniki, suche konary drzew, kurtki, plecionkę rąk, nas. Świat zwalnia – samochody próbują bezsilnie przedrzeć się przez hałdy śniegu, bezkolizyjnie uniknąć rzucających na cztery strony świata ruchów. Bezskutecznie – jedyne, co ratuje sytuację to spokój, uważność i trzeźwość umysłu.
W płucach czuję przenikający mróz i czystość przestrzeni – zapach zimy. Nie tej smogowej, wielkomiejskiej, przytłaczającej pierś – to antyteza. Woń przenikliwie gładka, ostra, świeża, miotająca zaróżowionym nosem, gotowa ogrzać się w we wszystkich kącikach ciała. Przyjemna, choć przynosząca dreszcz chłodu. Biorę głęboki oddech, rozsmakowuję się w tej uczcie i podbiegam niezgrabnie przed siebie. Jaka to radość być częścią tego świata, w tym momencie, z tym człowiekiem. Doświadczając prostoty i doceniając ją, chłonę nastrój całą sobą. Idziemy dalej – widać pusty Ogród Saski, wydreptane drobno ścieżynki aż proszą się o ich stanowcze powiększanie. Stąpanie śmiałe po korytach ugniecionego śniegu, skrzypiącego, zlepionego we własnych zbitkach, puszystego i z lekka rozmokłego. Rodzą się najśmielsze pomysły i przymila powrót do lat dziecinnych. Tylko dwie ręce i chęć wystarczą by człowiek uknuł najchytrzejszy plan sklejenia śnieżki i rzucenia jej niespodziewanie w kontur współtowarzyszki.
Nie trafiłeś, ha!
Bieg, kolejny bieg i śmiech zmieszany w płucach z przenikliwością mroźnego powietrza. Płonę, topię się, marznę – skaczę, biegnę, staję urzeczona. Oglądam żółte światło latarni przy Zachęcie i przebłyskiem chwili rzucam na ziemię plecak. Padam na plecy jak porażona, choć z największym możliwie półksiężycem na twarzy. Księżyca na niebie brak – ono spowite chmurkami i wciąż przebijającymi się ochłapami milionów śnieżynek. Leżę – ręce do góry, na dół, do góry, jeszcze szerzej, dalej. Nogi poruszam tak samo, będąc na zaśnieżonym kawałku miejskiej przestrzeni patrzę ponad siebie. Nieopisana radostka magii tej chwili niemal zapiera mi dech i odcina mowę. Kilka sekund błogiego zamarcia, odciśnięty, śnieżny aniołek pode mną i świadomość piękna. On tylko patrzy na mnie z przekręconą lekko głową, zaróżowione poliki goszczą uśmiech. Robi zdjęcie, podaje dłoń, idziemy dalej. Jak dziecko wybiegam pierwsza i zza pleców słyszę tylko świst nietrafionej kulki śnieżnej. Cholera! Niezastąpiona lekkość kroku niesie nas przez dalsze dolinki nieodśnieżonych chodników. Choć skrzydła zostawiłam mojemu anielskiemu konturze gdzieś pod galerią, towarzyszy mi wyjątkowa lekkość. Odlatuję myślami – jak pięknie otaczać się pięknem.