alukes
Opublikowane przez ms

Nie wiem, czy wynika to ze smogowej, prześmierdłej mgiełki wrzynającej się w grube warstwy kurtek, brejowatości chodników czy zasadniczej niestabilności całego kosmosu w tak krótkim okresie przejściowym pomiędzy starym grudniem a noworoczną presją. Momenty styczniowe jakby na nowo formowały znany wszystkim, odtwarzany na nowo co rok, a jednak zmiennie zawiły porządek rzeczywistości. Gdy tylko z ulic posprzątane zostaną resztki pudeł po fajerwerkach, a porozbijane szampańskie butelki przestaną zagrażać niewinnym łapkom spacerujących psów, świat budzi się z kaca i pędzi. Znów sam potyka się o własne cele, ambicje, postanowienia.

Zmiana nie jest rewolucyjna, potrzebuje czasu. Czas i przestrzeń w zasadzie nie istnieją (wszak sama zmiana dyktuje kolejność zdarzeń, jest więc czasem na określonym przez ludzkie oko, poletku) – usłyszałam rok temu na odrealnionych zajęciach z filozofii, kontemplując jak dumnie to brzmi. Przewrotowo, niesamowicie, ciekawostkowo, dyskusyjnie. Te myśli – studenckie rozważania słuchane w kratkę, nie byłyby jednak niczym ekscytującym dla wielkich głów filozofów. Każdy z nich przecież znalazłby przeciwwagę, zadał kluczowe pytanie “no i co z tego”, jakby z tej refleksji na abstrakcyjnych słowach miało coś powstać. Czasem mam wrażenie, że filozofowie lubią katować się ograniczeniami przestrzeni poznawczej własnej głowy, próbując wymyślić nowe spojrzenie, zapewne i tak opisane już przez ich poprzedników. Niełatwe wybrali zajęcie, niełatwe, choć wpisujące się w beznadzieję aury stycznia. Zadają pytania, błądzą, łapią za głowy, załamują ręce i siedzą z tępym wzrokiem skierowanym gdzieś, tam, w pustkę, w całokształt?

Krocząc jednak w stronę styczniowości – tej podyktowanej nagłą potrzebą zmiany nawyków, opresyjne uciskającej w środku klatki piersiowej, rozsadzającej umysł od własnej bezsilności i beznadziei. Trudno opisać pierwszomiesięczny stan inaczej niż kolażem doznań. To uczucie błąkania się w ciemności po mieście bez świateł – widać tylko kontury przestrzenne, brak detali, wskazówek; upadek na poharatanym chodniku, którego krzywiznę ukrywa szarobury śnieg; powietrze zdatne do pocięcia na ciemmnoczerwone paski zagrażającego życiu zanieczyszczenia. Brak motywacji mimo naglącego poczucia, że jest konieczna. Rozczarowanie i zdenerwowanie, irytacja na wszystko, wszystkich i na nic. Na siebie? Na litość boską, na styczeń.

Styczniowość nigdy nie ucieka, chowa się zgrabnie w tłoku doświadczeń i czeka na swój moment. Nawet gdy widać słońce i niebo, i kolory (inne niż szarość, jasna szarość, ciemna szarość), a silne drzewa odbijają swoje cienie od wysuszonych solą ścieżynek i, kiedy czuć w mieście piękno. Nawet styczeń odejdzie w niepamięć, ona nie odpuszcza, utrzymując swoje jestestwo w człowieku – objawia się wtedy nawet w środku lata. Jest stanem ducha zmęczonego, strudzonego, chcącego by świat przytulił go w potrzebie, a nie miotał jak szmacianką. Istnieje szansa, że polskość narzekania (naszej narodowo prymarnej cechy) wyrosła ze stycznia. Od słów pradawnie rzucanych na zimne połacie oszronionych pól podczas podróży do pobliskiej wsi, po pijackie karczmarskie spotkania przy grzanym piwie i wymianę informacji o biedzie, niedostatku, chłodzie. Aż do współczesności – trzymanych papierosów w sinej dłoni i przekleństw nad ciągle powracającym mrokiem i depresyjnością braku słońca. Ta okrutna machina z samoistnie napędzającym się silnikiem ferii nieprzyjemności i próby przetrwania nie odpuszcza. Wszak nawet i pierwszego dnia lutego, styczniowość nie zniknie – zmieni personalia, podstępem odsuwając się w cienie coraz dłuższego dnia. Szpiegując dobre momenty, zaatakuje bez ostrzeżeń i otworzy skrzynię doświadczenia ludzkiego chaosu, bez względu na dzień i miejsce. Czas i przestrzeń nie istnieją, styczeń tak.

Poprzedni PostNastępny Post