Mam co do niego wiele wątpliwości, podskórnych niepokojów, błąkających się po tyle głowy przemyśleń. Łapią mnie niespodziewanie w momentach styku światów – gdy piję na imprezie i szybko wiem, że wolałabym nie czuć bujania. Choć nagle tak łatwo wyrzucić z siebie żarty, potańczyć bez gracji, śmiać się szalenie i całować bez lęku o odrzucenie. W tym ciągu pitych jeden za drugim kieliszków, kielonków, seteczek, butelek – tyle pędu i dumy. Jakby konkursem była jak najszybsza autodestrukcja, odcięcie od pełni świadomości, która być może (?), po prostu kłuje swoją przejrzystością. Człowiek zmuszony podejmować decyzje z perspektywą przyszłości nie czuje swobody, rozluźnienie schodzi w kąt, niekiedy spokojny, choć zawsze na pełnych obrotach idzie więc przed siebie. A wolałby płynąć, panta rhei – on też płynie, do czego właściwie? Ucieka od siebie?
Podczas podróży nocnym autobusem – krzyczy wtedy jakiś mężczyzna niewyraźnie o tych wszystkich przegapionych przystankach, kurew nie szczędzi, dogrywa mu chaotyczną melodię stukanie butelek. Iluś, dziesięciu, trzynastu, trzydziestu? Podgłaśniam muzykę w słuchawkach, odwracam wzrok, wymazuję go z obrazka i myślę o przykrym upodleniu przez spiryt wlewany bez opamiętania do gardła. Boję się tego stanu bez kontroli – czuję, że człowiek traci wtedy poczucie człowieczeństwa. Skory do agresji, otwarty na popędy. Bez opamiętania i rozumu zagraża porządkowi codzienności (o własnym losie nie wspominając – oby znalazł drogę do domu). Tylko jego alkoholowy perfum (lekko powiedziane, wykręca przecież nos) ciągnie się po siedzeniach i segmentach pojazdu, które rzucały nim bezwładnie podczas szybko mijanych skrzyżowań ciemnego, samotnego miasta. Może on też bał się samotności, a wrzask jedyną był jego szansą na uzewnętrznienie? Nie wiem.
Myślę o promilach wyświetlonych przez niby niedokładnie (choć kto to mówi?) alkometry. Być może nie do wszystkich niebieskich mundurów pałam sympatią, choć widzę i tu człowieka. Czy nie wolałybyś nie musieć nikogo zatrzymywać, nie szarpać się z odorem jednego tylko, maks dwóch piwek chwilę wcześniej wypitych. I nie pytać zrezygnowany skąd te dwa promile? Błąd pomiaru? Zepsuty sprzęt i policja, co wszystkich chce oszukać, darmozjady, psy, kurwy. Wszędzie te kurwy i agresja – energia przekazywana z emocji w słowo. Z alkoholu w tragiczne decyzje, z pijackich kierowców w zabójców (mocno brzmi, co?). Z chwilowej rozpusty umysłu w śmierć. Z ucieczki w więzienie. Nie widzę usprawiedliwienia dla tych bezsensownie straconych żyć – dzieci, dorosłych, zwierząt. Głupota i smutek splecione w uścisku ręki – potem płacz i znicze widziane z auta przy rozstajach dróg. Ziemia splamiona olejem i krwią – przepraszamy za utrudnienia na drodze, pracujemy nad tym. Kiepsko nam idzie.
W długich rzędach działów uginających się od ciężaru kolorowych, fikuśnie przyozdobionych butelek. Długie szyjki win, wyżłobione listki w karafce z napojem szlacheckim – wódką ten kraj stoi. Małe małpeczki (jakaż słodka nazwa, jak na miliony sprzedane przed samą ósmą, każdego dnia) z obrazkiem żubra, przepasane etykietką whisky, górnolotnie reklamowane ośmiopaki piwa (hit cenowy – przy zakupie szesnastu, rodzinny grill okaże się niezapomniany! być może nigdy nie zostanie zapamiętany?), z górnej półki ściągane rumy. Z nutą wanilii, pomarańczową skórką, ekskluzywne, niesamowite, degustowane, a nie chlane. Diabeł tkwi w szczegółach – wypolerowana szklanka z lodem nijak się ma do przybrudzonej puszki trzymanej skostniałą dłonią na przystanku, ławce, w parku, w domu pomocy społecznej (ukradkiem), w domu rodzinnym. Są mieszkania czyste i brudne w myślach mieszkańców, przeklęte lękiem, podniesioną dłonią. Brak swobodnej ciszy, tylko strach o mamę, strach o dziecko śpiące przy ścianie. Strach o siebie – niema walka o przetrwanie, zakrywanie siniaków – niby kwiatków po czułości partnerskiej, co miłość człowieczą zastępuje płynnym odcięciem. Tłum myśli: jak to przerwać, jak pomóc, gdzie dzwonić, jak głośno mówić, nie mówić? Bezsilnie wpatrując się w zataczający pejzaż, który nijak ma się do obrazków z reklamy pikniku z piwkiem czy uśmiechniętą celebrytką ściskającą nowy smak wódki premium – orzeźwiający granat przybliży cię do szczęścia. Kolejny łyk podłości, tej najtańszej, po co przepłacać? Nie czujesz się tak źle, co? Nic złego nie robisz, a może robisz? Kolejny łyk – nie, nie robisz. Pijesz, pijesz, pijesz, a oni patrzą tylko tymi wielkimi oczami pełnymi przerażenia, obrzydzenia, lęku, współczucia, niezrozumienia, bólu. Pijesz, choć nie pamiętasz ile, dlaczego i czy w ogóle żyjesz. Być może umiera coś więcej niż jeden człowiek – zaufanie, rodzina, uczucia, więzi. Górnolotnie – kończy się jakiś świat.
Siadam przy drewnianym stoliku zagranicznej kawiarni i słomką sączę powolutku pomarańczowe bąbelki. Obserwuję przechodniów, myślę o cieple, podziwiam chwile – słodyczą napoju otulam wspomnienia letniej rozpusty. Uprzywilejowana łączę drinki z definicją odpoczynku, imprezy z piwem, randki z winem, wesela zakrapiam nalewką domową, a trudne rozmowy podpieram napitkiem – jak inaczej przetrwać? Czasem odpuszczam moralne dysputy – po prostu piję, kręcę się, bawię, mamlam niewyraźnie, nikomu nie wytaczam dział o szkodliwości picia. Korzystam też z młodości, pytam różnych ludzi o doświadczenia, słucham o złotej równowadze i niosę w sobie bagaż kulturowej celebracji z trunkiem (bo jak inaczej?). Odcinam się od wbitego wymogu procentowego uczczenia sukcesu, w stu procentach pewna że i bez tego kolory są jakieś żywe, ludzie ciekawi, a ja prawdomówna i świadoma, że nic mi w układance martwych synaps nie ucieknie. Nie musząc się nikomu przecież z własnych wyborów tłumaczyć, otwarcie szepczę, że piękno alkoholu jest też jego zgubą. Ach, szkoda mi tych żywych poranków zresztą. Sami szukajcie jednak własnej drogi – w kieliszku czy bezalkoholowym piwie, na SORZE, w abstynencji, w przeplatance wyborów czy własnej tradycji. Jedno jest pewne – pozostaje konflikt sprzecznych poglądów wielu pokoleń, a wy pijcie z tego wszyscy, albowiem to jest w naszej krwi wpojone, wyuczone przez pokolenia wykręconą wątrobą ukształtowane.