3 przerywane sygnały zbliżały mnie do satelitarnych rozmów z tatą, którego głos w ten śmieszny sposób – zniekształcony milami i pustostanem dzielącej nas przestrzeni – opowiadał o zagranicy. Myślałam nieskładnie, jak dziecku przystoi – czym jest granica, a zagranica? Robotyczne przestery i nagłe zerwania, gdy opowiadał mi, jak długo ten jego wojaż do Chin, Ameryki czy Singapuru trwał. Dalekie krainy, nieznane nazwy, słowa, które utkwiły w mojej pamięci, choć nie do końca wiedziałam, czym są. Te wszystkie redy, zanurzenia, porciska do załadunku i egzotycznie brzmiące detale zawinięte w wielokulturową załogę – za każdym razem to samo w inny sposób. Dzwonił (i dzwoni) zawsze, co parę dni, na Święta, urodziny, ot dla pogadania. Normalność wybetonowana zerwanymi sygnałami, stacjonarnym telefonem (już bez kabla – co za luksus!) i odległością. To na co dzień niespotykana, w którą tak mocno wczepiłam swoje małe dziecięce rączki. Historia tej rodziny i jej dynamika – to my, choć czasem wątpiący, przyzwyczajeni. Do telefonów mniej lub bardziej chaotycznych, przerywanych przez obowiązki lub utrudnionych przez wielogodzinne różnice w strefach czasowych.
Miałam w sobie taki dziwny lęk niegdyś – mama odbierająca telefon jak powierniczka niespodziewanych wieści i bezsilność (po czasie to nazwałam). Patrzyłam tylko na jej zmartwioną twarz, próbując wyczytać z mimiki, czy nic tym razem złego się nie stało. Sztormy, wypadki, podsycany lęk dystansowy odczuwany za każdym razem, gdy sygnał słychać było z nieznanego numeru, o niestałej, nieumówionej porze. Na szczęście to tylko nic, nigdy i nikomu.
Zmieniły się te pewne rzeczy i czasy – telegramy przeszły w Telegrama, pasje marynarskie przeobraziły się w papierkowe przeładunki, a każdy z nas na co dzień znajduje się w innym miejscu świata. W układance są jednak pewne stałe oSTATKI – gdy dzwoni do mnie tata w każde urodziny i nazywa księżniczką (tylko on tak może!). Lub po powrocie robi tę pyszną Gwatemalę – przez lata jawił mi się jako kawosz-mistrz. Za dzieciaka stroił głupiutkie miny, łaskotał K i mnie, zabierał na poszkolne szaszłyki, wracał sto siódemką do domu. Dreptaliśmy i rozmawialiśmy – sama już nie wiem o czym, pewnie o niczym. I wszystkim, bo choć w domu przebywał połowicznie, tatą był całym sobą.
W pamięci mieszają mi się wyjazdy i powroty, telefony, wiadomości, życzenia, łezki i radostki. Myślę o tym, jak z mamą w oknie staliśmy i wtuleni za każdym razem machaliśmy mu zza szyby na dowidzenia. Nie do jutra, do kiedy? Do kiedyś, wyjdzie w praniu. A później mama próbowała opanować kąciki ust i z determinacją po rzęsach ciągnęła maskarą, która jak gdyby przeciw niej nie trzymała się załzawionych włosków. Przy stole jedliśmy trójkątne tosty z keczupem i pochłaniała nas szarość poranka – nie mam wspomnienia słonecznej rozłąki, choć z czasem jej bolesny impakt przestał mną tak władać. Praktyka nauczyła czekać na powroty, a nie przepłakiwać wyjazdy. Za każdym zamknięciem drzwi i stukotem ogromnej zielonej walizki po kostce, myślałam:
Wszystko tak szybko mija, czemu tym razem miałoby być inaczej?
Bywają dni, że boję się telefonów, choć bez nich pustka ogarnęłaby cały mój horyzont więzi z tatą. To relacja bliska, choć wyuczona z daleka i pielęgnowana w sposób wymagający, oparty na nadrabianiu straconych chwil, szans. Mimo tego od zawsze mam wrażenie, że wraz z nim podróżuję po globie – każdą kartką, słowem, laurką zrobioną i schowaną wśród spakowanych ubrań. Ot, taka spodziewana już niespodzianka dla pokrzepienia na kolejne miesiące. Gdybym mogła sama wpakowałabym się do tej jednej nieśmiertelnej walizki z porysowanymi bokami, zwinięta w kłębek leciała do krain odleglejszych niż jakiekolwiek moje wyobrażenia. Zobaczyłabym wielki świat, dotknęła obcych powierzchni, słuchała innych ludzi, ironizując z tatą o wszystkim. Żart mamy równie cięty – czasem przesadzony, potwornie głupi. To jednak niemożliwe, banialucze bujanie w obłokach (w falach?), oddzielone przez ramy możliwości i osobnych przeżyć, własnych historii podzielonych ścieżkami losu. Chłonę więc zapach domu – powroty taty są jak morska bryza, kruchy jabłecznik pieczony na świeżo i czarna kawa. Mieszanka poświęcenia i miłości, nigdy w to nie wątpię.