alukes
Opublikowane przez ms

Wiem, że to czytają – akcentując każdy wyraz, próbują wywlec niteczki sensu z nibymądrych słówek, zdań, akapitów. Spokojnym tempem, nikt ich przecież nie goni, choć każdego dnia robią tak dużo, a ja w krótkich momentach wspólnie spędzonego czasu obserwuję. Widzę mojego dziadzia (dziadkiem nigdy nie był, w puli wyrazów to właśnie do niego przylgnęło), który o poranku żwawym krokiem skacze po chleb do Mańczakowej – tylko jej bochenki tak dobrze smakują wszystkim pokoleniom przy kuchennym stole nakrytym obrusem w gąski. Skórka – żujka, posypka makowa, obłocznie glutenowe wnętrze miąższu, które w swojej prostocie skrywa doskonałość mąki pszennej. Taki chleb je się tylko tutaj, podbierając kromkę za kromką, nawet sautè (bez dodatków – to dla Was!).

Babcia co wieczór siada w swoim beżowym fotelu (nie bujanym, stara przecież nie jest – w duszy biegają jej promyczki serdeczności) i przy lichym świetle oddaje ręce szydełku. Wiele z tego powstało cudków – ubrań, zawieszek, koronkowych panienek, choineczek, królików, panienek- mandali na okno. Mimo oczu, które czasem nie chcą współpracować, na świat patrzy otwartymi szeroko gałkami, chłonąc wszystkie nowinki wynalezione na pintereście czy innym ot fejsbuku, takie to morze pomysłów, filmików, animacji, piosenek głupich (mrozi mnie od nich niekiedy, ale ona też dostrzega ich dosłowny kicz i żenadę, patrzy mimo to). W tle grają wiadomości lub jakiś film na netflixie (to dziadkowie nowocześni, nieopierający się technologii, gotowi powolutku poszerzać swoje poznanie prędkiego i chaotycznie zmieniającego się świata). Odbierają telefony, dzwonią, odbierają, dzwonię, odbierają – rozmawiamy nierzadko.

Babcia w maszynie do szycia widzi remedium na każde ubraniowe wyzwanie. Z politowaniem patrzy na moje prośby o skrócenie, przerobienie, podszycie – jakby nic nie mogło pokonać nabytych w młodości umiejętności, a miarowy stukot maszyny bił w rytmie jej serca. Choć wiem, że ma coraz mniej siły i ochoty na takie wyzwania, nie potrafię powiedzieć, żeby kiedyś mi odmówiła. Babcia jest człowiekiem pracy, nie ma dla niej nicnierobienia. Work-life balance nie istnieje, gdy życie jest po pas wypełnione czymś do zrobienia, ogródkiem do wypielenia, praniem do zrobienia, pójściem do miasta, pojechaniem na kawę do koleżanki. Mimo ściśniętego planami kalendarza, nigdy nie odrzuca moich telefonów – co najwyżej łapie się na ostatni sygnał lub w mgnieniu oka oddzwania łasa na nowinki i potoki słów. Kolejne plotki – z nią jak z mamą – plotę bez pamięci. Z dziadziem podróżuję przez historie z przeszłości, bo co wiem o życiu spod lubelskiej wsi? Przecież to inny świat, odmienne spojrzenie, jedzenie, ludzie – wszystko. Słucham więc opowieści o jego chrzcinach, pojawiają się postaci poboczne – jest Niemiec, jest Rusek. Szybko swoją historię wtrąca babcia – jak szła przerażona ciemnym lasem wolińskim, samiutka krocząc ze stacji do domu, śledzona przez okrutny swój cień uwypuklony przez promieniujący księżyc. Czuję się, jakbym szła z nią, choć słyszę te słowa któryś już raz. W otoczce opowieści idziemy dalej razem.

Pamiętam –  kiedyś kroili mi jabłka w te śmieszne ćwiartki, a mandarynki obierali bez białych otoczek – różową miseczkę w księżniczki przytulałam do piersi. A na śniadanie witała mnie micha twarożku z Piątnicy (no bo skąd?) w akompaniamencie pomidorów i morza szczypiorku. Zajadałam się ich drożdżowymi bułeczkami z dżemem (nadal to robię?), szynką karnocicką wędzoną domowo i krojoną tak cieniutko, że widać było przez nią Warszawę (tego już nie robię – widzę w ich oczach niekiedy smutek). Dziadkowie swoją miłością lepią pierogi ruskie (sztuk niezliczenie wiele, ponad sto, dwieście może?!), wyszukują przepisy w odmętach internetu, stare zapiski kulinarne wplatają się w eko, bio, bez cukru (przecież troszkę nie zaszkodzi! wy wszyscy się teraz odchudzacie!), wegetariańsko, niemalże beztłuszczowo. Akceptują te zmiany, nawet jeśli ich nie rozumieją. Co by mi się przecież stało gdybym parę tylko plasterków schabiku zjadła? Ale nie chcą się kłócić, nieugięta chrupię więc słupki marchewki i cukinie. Patrzą na to niekiedy z rezygnacją, ale zawsze, gdy do nich przyjeżdżam czeka na mnie hummus (kiedyś smalec – co się z tym dzieckiem, co tak boczek jadło, stało?) i ich stare przepisy zmienione z roślinnym wyborem. Leczo z cieciorką, kluski z dziurką i cebulą bez szyneczki, kapusta wegetariańska, pasztety z fasoli, buraczki zasmażane b. dobre DLA GOSI, łazanki też się znajdą, a w ich makaronowych płatkach dostrzegam gest troski (zawekowane słoiki trzymam w Warszawie – tęsknotę zwalczam jedzeniem). Do miski nalewam zupę szparagową robioną na kostce warzywnej, a do plecaka zabieram cieniutkie jak papier naleśniki babci. Jej są najlepsze.

Dziadzio potrafi zrobić wszystko, i choć mam skłonność do wyolbrzymiania, tak rzeczywiście jest! W świecie śrubek, wkrętów, narzędzi, maszyn, urządzeń jest mistrzem, któremu żadne uszkodzenie nie ucieknie. Ważne by naprawiać, jeśli się da. Przerabiać, próbować, stawiać na swoje. Bardzo to podziwiam. Jego mocne ręce kołysały mnie, gdy byłam mała, huśtały na kolanach, bujały na boki, jak gdybym przemierzała przestrzeń na rumaku. Z szerokim uśmiechem łaskotał – spoglądam czasem na zdjęcia z tych lat, a w jego oczach widzę radość tak szczerą, że wzruszenie skręca mi gardło (na co dzień nie lubię się wzruszać, tak głupio wtedy wyglądam). Jestem jego wnuczką – trzymał mnie mocno, gdy szliśmy na spacer, a po nim, jak w restauracji, serwował wyproszoną zupę czosnkową, której smak zapamiętam na zawsze. Nasze małe tradycje utkwiły mi w pamięci jak kotwica – jego życie na morzu płynie w rodzinie z nurtem doświadczenia taty. Co to za rodzina – podwójnie morska? Biorę na siebie ten bagaż podróżniczy z całą gamą przywiezionych figurek, egipskich pergaminów, tę skórę krokodyla, co prześladowała moje noce ledwo przespane w salonie. Przytulam chwile rozłąki, przeżywam samotność i radość z powrotów do domu. Gromadzę opowieści o przywiezionych zza granicy luksusach, na dłoni noszę pierścionek z rubinowym okiem – zaręczynowy babci, przepiękny, podarowany na osiemnastkę. Dbam o niego, z myślą, że pójdzie kiedyś w ręce przyszłego pokolenia (jak daleka to wizja!).

Świętuję nasze spotkania – z rozczuleniem patrzę na coroczny rytuał świątecznej gorączki przygotowań mich i talerzysk bożonarodzeniowego jedzenia (mam wrażenie, że utonę przytłoczona wyborem). Dziadzio w czerwonym fartuchu smaży ryby, babcia doprawia sałatkę jarzynową – majonez Kielecki zaprawiony jogurtem jak pierzynka otacza mieszankę jarzyn. Robię im zdjęcie, choć mocno oponują – nie teraz, tacy niegotowi, nieuczesani (wyglądają jak najbardziej w porządku, autentycznie, z uśmiechem najpiękniej zresztą). To grudniowe spotkanie w kratkę spędzone w Świnoujściu, w Szczecinie, z tatą, bez taty. W tym ciągu przyzwyczajonej losowości czuję się jak ryba (nie po grecku, choć tata nieraz z greckiego numeru dzwonił). Jest tu zaklęta jakaś niewysłowiona magia – poczucie, że rodzinność jest tak istotna. Wtedy gdy łamiemy opłatek, a babci i mamie plącze się głos, utykają słowa niewypowiedziane i oczy szklą się nieproszone. Przeczuwam, że mój emocjonalny opór marnieje, a ja sama niedługo będę łezki ronić przy życzeniach, wspomnieniach, uściskach. Tak długo nie mogłam się z tym utożsamić – teraz widzę chytry upływ czasu, a na plecach ciąży mi poczucie przemijania.

Wiem, że to czytacie, a moje wspomnienia spływają na Was jak rzucone na wodę kamyczki. Zatapiają się w pamięci, przypominają o tym, co dawno minęło lub wówczas wydawało się małym gestem, geścikiem, rzeczą oczywistą do zrobienia. Zbudowana z fundamentów takich wzorców, przemierzam życie, wierząc że cierpliwość, ciężka praca i rodzina to wartości ważniejsze niż inne. Gotowa na wyzwania i otwarta na ludzi – płynę ku wiedzy (studia i wykształcenie to rzecz dla Was ważna, w Waszych oczach nie kryje się duma), próbuję się nie poddawać, a wspólnie wypite kawy zagryzam babcinym porzeczkowcem, który sam w sobie jest puszystą miłością. Czuję i wiem, że gdybyście mogli oddalibyście mi wszystko, choć nie mam niczego w zamian. Może więc napiszę? Za każde wspomnienie dziękuję i do usłyszenia, do jutra.

Wasza umniczka/gonia/wnuczka.

 

Poprzedni PostNastępny Post