Zza brudnej szyby francuskiego pociągu przyglądałam się odbiciom lazurowej wody, w której widziałam dzikie pokłady piękna. Błyszcząca tafla przymilała się do bezchmurnie niebieskiego nieba – głębia i otwartość tego koloru oślepiała, więc ochoczo założyłam ciemne okulary. Zieleń trawników miło kłaniała się ku oczom pochłaniającym setki odcieni pomarańczowo – żółtych budynków, ciasnych przestrzeni między kamieniczkami czy markizami otwartych dla mieszkańców barów. Gdzieniegdzie w równych rządkach rosły jeszcze niedojrzałe, choć już nieco kokieteryjne w barwach, cytrusy – słyszałam historie o ich spontanicznych szabrach przez studentów uszczęśliwionych płynnymi procentami. Nie zaprzeczę, że sama skakałam wysoko, próbując zerwać owoc dla siebie (nie powiem jednak czy w podobnym stanie). Ot, taka pamiątka mentońska.
Co to za kontrast między szarością polskich podwórek, deszczowych melodii trenów odbijanych od ponurych chodników, wywietrzałych uśmiechów na twarzach przechodniów. Wszyscy się w tym kraju po polsku uśmiechają. Szaliki towarzyszą tu płaszczom, golfy przytulają się do zziębłych szyi, a przeziębienie jakby nikogo nie wykluczało. Wszędzie słyszy się nieśmiałe pociągania nosem i ukrywane charknięcia, kaszel, po pandemii wciąż obawiane jak przekleństwo i klątwa.
We Francji oprócz kolorów otoczenia, jak gdyby ostało się jeszcze cieplejsze podejście do codzienności. Nie ma czemu się jednak dziwić – spacer wybrzeżem w promieniach słońca czy puszyste wypieki maczane w kawowej piance spienionego mleka z rana, to przywilej dostrzeżenia budzącego się uroku dnia. Turystycznym tropem takich przyjemności niemało podróżowaliśmy – Nicea, Monako, Menton, przygraniczne aperole we Włoszech? M pokazał nam swoją okolicę w soczewce serdecznej otwartości i różnorodności – flukając, rzępoląc, żemapapoląc w języku nam obcym wciąż zaskakiwał przebojową charyzmą. Z jakim podziwem tego słuchałyśmy, potakując tylko w domyśle, że przemawia jako nasz przedstawiciel w codziennych rozmówkach. A poza tym co między ludźmi, na ile doświadczeń nas naraził (nie zraził niezrozumieniem, jak dzieci w tłumie za rękę wziął!)
Czas iść pod monakijskie kasyno? Szukamy drogich aut dla D? Stary dom Gombrowicza dla ukojenia moich pseudoliterackich zapędów? A może drink lokalny – mentonnaise, co łudząco brzmi jak majonez (żart bardzo jak dla mnie trafny!)? Pokazać może warto najlepszą w Menton pizzę? Może zainteresowanie wzbudzi ten jeden sklep, co tylko mrożonki sprzedaje (Picard – kocham Cię!)? A co z winem – ile go dzisiaj wypijemy?
Piliśmy butelki i w rozmowie topiliśmy wspólne tematy, żartując bez pardonu (pardon?!), w szczerej wymianie słówek szukaliśmy odpowiedzi na trudne pytania, a gdy pojawiły się łzy – razem, w przytuleniu koiliśmy trudne bolączki. Później nielekkie poranki szybko witaliśmy ścieżynką mknącą przez napompowane powietrzem croissanty, gorące kawy (gołębie nas otaczające były intensywnie nękane tupaniem) i znów szukaliśmy siebie we francuskich zakamarkach. I nie tylko – niepodległość świętowaliśmy przeto wśród obróconych kolorystycznie flag Monako, a smaczne czekadełka z focacci próbowaliśmy tuż za pasem granicznym Francji, we Włoszech. Przejechaliśmy wiele kilometrów, przeszliśmy górki, wspinaliśmy się po schodach, kroki nabijaliśmy szwendając się od knajpki do baru, od lodów do herbaty, od pizzy do wina. Bez ograniczeń – w radości ze spotkania i możliwości takiego właśnie doświadczenia życia. Okazuje się, że chwilowe ucieczki w takie właśnie objęcia wielobarwnej, wyjazdowej ciepłoty i różnorodności, w towarzystwie przyjaciół to najtrafniejsze, jak dla mnie, remedium na jesiennopolski weltschmerz.
dzięki m i d, bawiłam się z wami wybitnie – co za uczta!