Wojaże najcelniej trafiają do mnie przez ludzką, wrodzoną zmysłowość. To choćby wzrok zarzucony na znane kolory w zupełnie nowej konstelacji przedmiotów, witryn, budynków czy zgoła innych wzorach chodnikowych powierzchni. Warszawska, czerwono-szara kostka wyłożona krzywo dla pieszych konkuruje z bolońskimi, wyślizganymi posadzkami czy betonowym pasem nicejskiego wybrzeża. Wielkie płyty kamienistych ścieżek przy wiejskich drogach Podkarpacia wyginają podeszwy cienkich trampek, nierówne wykopy poznańskiego rynku dyskwalifikują prościutkie szpilki wyniosłych pań. Zimowce ze swoim podłym futerkiem ślizgają się po bruku łódzkiej Piotrkowskiej, a kozaki odważnie przemierzają gdańską starówkę – na widowni kamienną twarz trzyma Posejdon. Nieporuszony niczym, zagrodzony ot taki, samotny może?
A w nosie kręcą mnie zapachy regionalnych kulinariów – mocno maślana nuta francuskich croissantów, kawa ostra i gotowa na poranny rozruch czy świeżość cytryn w słodkiej woni cytrusowej tarteletki. Pomiędzy uliczkami z kuchennych wywietrzników łatwo wpaść w obłok onieśmielającej zapachowej niespodzianki. Gęstość orientu w curry z mijanej budki, pretensjonalna mięsistość kebaba na Marszałkowskiej czy wyszukany akcent cynamonu w z lekka wywietrzałym winie, parującym na tle pierwszych opadów śniegu. A te niedookreślone nutki? Umamiczne, słodko-słone, kwaśne, przytłaczające, nieproszone, czasem onieśmielające zapachy? Na ich tle zaczyna się zabawa z pamięcią, tworzą się teorie, różne głosy szukają prawidłowości:
Czujesz to? Co tak pachnie? Gdzie tak pachnie? Och, ale bym coś zjadła!
Gdy tylko do jedzenia dojdzie, kolejne trybiki zmysłów szaleją w ferii smaków. Nieograniczone niczym, w pełni otwarte na rearanżację własnego gustu próbują, smakują, memłają, ciumkają, siorbią, tutkają w misji pełnego doświadczenia. Mocno wgryzają się w chrupiącą skórkę świeżego chleba, odrywają kawałeczkami struktury wypieków z rozwarstwionego ciasta, próbując odgadnąć jego tajemną recepturę. W krwistoczerwonym sosie pomidorowym doceniają prostotę i głębię, a szlachetną oliwę z oliwek wnoszą na piedestał królowej kubków smakowych. Słodycz cukrowych przystanków wyważają różnorodnością lokalnych owoców – kwaśność szarych, polskich jabłek wywija w tańcu z fioletowymi figami czy mango żółtym jak słońce. Ich podboje pojawiają się na ludzkich językach bezustannie – każdy dzień może być podróżą po smakach, nawet gdy tkwi się w tym samym miejscu, bez fizycznego wybycia w nowe rejony (choć to drugie jest wybitnie wskazane i przyjazne). Nie bez przesady namawiam więc wszystkich do codziennego przemierzania ścieżek różnorodnych kulinarnych podbojów – od grzanek z pesto, imitujących letnie popołudnie na południu Włoch, po smak wody kokosowej popijanej tuż po degustacji zupełnie zwykłej surówki marchewkowej. Nuda przebita powinna być wspomnieniem wesołych biesiad z winem czy rodzinnych tradycji – rosołów, naleśników, ciasteczek przeróżnych. Nie chodzi wszak o sztuczność i napompowaną wartość, o gwiazdki, oceny czy za skomplikowane kompozycje; myślą jest poszukiwanie nowości z własnym bagażem ululanych w sercu ciepłych wspomnień. Niech życie płynie w rytmie tych nowinek smakowych, zwłaszcza jesienią i zimą, gdy nużąca niechęć i szarość przytłaczają wszelkie podrygi prób czegoś nowego. By różnorodność kolorów w kuchni z niesamowitą mocą przebiła się przez bańkę chłodu – pomarańcz dyni, zieleń kolendry, bordo buraka (i wina!) czy intensywna żółć słonecznej cytryny. Kontrast zewnętrznej palety zimna wybrzmi wtedy wyraźnie z zarumienionymi policzkami po przejściu przez próg domu i apetytem gotowym na ekskursję w świat jedzeniowej przyjemności. Uprawiajmy więc własną turystykę kulinarną, nawet w ciasnych domach z betonu (płynie w nich miłość – przez żołądek do serca).