alukes
Opublikowane przez ms

Zużywamy się na co dzień, narzekając jednocześnie na przetarte skarpetki i sprane dżinsy z postrzępionymi nogawkami. Dziurawe buty, wymięte swetry, zniekształcone od zaciągania pod sam koniuszek palców golfy. Wszystkie jednakowo strudzone przez własny los wytyczony użytkowością. Podprogowo zaciągają ciągi ludzkich myśli ku przemijaniu. Ubrania utkane ze wspomnień – te dżinsy kupione za ostatnie grosze czterdzieści lat temu (mawiała mi babcia), koszulka wymięta podczas tej pamiętnej randki, tamte czarne szpilki, w których przetańczyć chciałam całą noc. 

Napięta skóra opinająca obojczyki, fałdka pod gardłem, co tak przyjaźnie dyga się na lewo i prawo przy śmiechu, mimiczne kreseczki na opalonej twarzy, kolana przetarte – gotowe do regeneracji. Młodość, która codziennie się starzeje. W pełni sprawne stawy i chrząstki chrzęszczały niepocieszone, gdy w szkolnym biegu na sto metrów wykręciłam kostkę. To nic, zabrałam tylko kilka jednostek z mojego niby nieskończonego zdrowia, czuję się przecież niepokonana. Nie straszne mi złamania, wygięcia, drobne skaleczenia. Ignoruję bolączki, wierząc że same prędko miną. Zdarza się też, że przypadkiem lub nie, niezmiennie uroczo odwdzięczam się ciału głodem – to podziękowanie za te wszystkie obiegi krwi, pompatyczne pompowania w sercu, nerki, nadnercza, stabilne kręgi szyjne, wciąż pracujące organy – nie daję im czasu na urlop. Wiem, że powinnam o siebie dbać, ale przecież i tak zużywam się codziennie. Co z tego poczucia trwałej wieczności, która przecieka mi niezauważona przez młode palce? 

Topię się w nieświadomej walce moich krwinek; słyszałam o matriksach, układzie odpornościowym, ciągłych procesach gdzieś w środku tej machiny z komórek, rurek i biologicznych wytworów przypadku, ewolucji. Egzemplarz człowieka (słowami Jacka Kaczmarskiego), który nie widzi doskonałości własnej złożoności – skupiona (ja) na wadach, błędach, nieprawidłowościach w wyglądzie, choć przecież nie to rządzi porządkiem tej maszynerii. Myślę – można więc bez przerw walczyć z sobą, katować się biczem nienawiści, odmawiać tego co niezbędne, słuchać rad wszechwiedzących głupców z internetu i być nieszczęśliwą w opór osobą. Wciąż się jednak zużywając.

Uczę się więc ładu – nowego ładu. Mitycznego połączenia rozsądku, satysfakcji, spełnienia, wytrwałości i determinacji – harmonii, która tworzy w życiu przestrzeń na spontaniczność spotkań z innymi ciałami, odpuszczenie, gdy wnętrze podpowiada postój. Próbuję słuchać co w duszy piszczy, nogi splatać w wygodzie, przytulać zmęczenie, jeść, gdy zagra orkiestra organów. Po prawdzie jednak, czas spędzać wolę słuchając muzyki tej prawdziwej orkiestry, wiedząc że nienawiść do ciała i presja idealności nie sprawią, że będę szczęśliwsza. A po spotkaniu ze sztuką, emocje przekuwam w wysiłek. Próbuję ustrzelić stabilność –  wyginam plecy jak łuk, ale strzelam w stopę myślami powracającej krytyki. Uśmiechnięta (lub skrzywiona) kulę się w sobie i jak koszulę próbuję wyprasować zmięte myśli. Niestety w prasowaniu nie gustuję, więc z deski zdejmuję przemyślenia w lekko tylko lepszym stanie. Godzę się z tym, zakładam ubrania z odkształceniami i akceptuję ich nieidealną wyjściowość. Ja sama nie zawsze jestem wyjściowa.

Oddalam perspektywę rozważań na dalszy czas – za kilkanaście lat milej wspominać chcę doświadczanie życia w świadomości starzenia i korzystania z całej palety możliwości młodości. Zamiast wiecznego sprintu ku nieosiągalnej i niedookreślonej perfekcji, wolę zużywać się w poczuciu szczęścia. Biegnąc w objęcia bliskich, dźwigając walizki gotowe na kolejną podróż, czując mroźny zapach zimy podczas długich spacerów. A wszystko to za sprawą dotykalnej otoczki mojej rozbieganej duszy. W swoich wszystkich wklęśnięciach, krągłościach, obrysach, wielokolorowych siniakach i układach pieprzyków tylko ciało utrzymuje ten chaos.

Poprzedni PostNastępny Post