Coś dziwnego dzieje się ze światem – z pogodą, z pokojem, ze stabilnością. Co roku jednak stałość i bezpieczna pewność wkrada się w pierwszy dzień listopada. Czasem pada deszcz i panuje szarość, niekiedy słońce zmusza do zdjęcia grubego, puszystego płaszcza (strasznie cierpi na tym moda cmentarna!), zdarzają się też urokliwe dni wyważone spadającymi z wolna kolorowymi listkami, pomiędzy którymi przebijają się ciepłe promyki. Nawet wtedy z uśmiechniętych buziek dzieci, które nic nie robią sobie z powagi i zadumy, wylatuje obłoczek ciepłego powietrza przecinający jesienny chłód. W nozdrzach kokosi się zapach spalanego wosku, parafiny, której nie brak w morzu zniczy poustawianych na grobach i przy pomnikach. Kolorowe światełka przebijają ciemność zalewającą przestrzeń już od popołudnia, tworząc z cmentarza wielki witraż barw. Być może tak widzą to omamione zapachem ptaki, w zdziwieniu patrzą na wszystkich ludzi szukających swoich małych kwadracików, gdzie zatrzymają się na chwilę.
Ludzie podczas Wszystkich Świętych są jakby inni. Choć jednego dnia nie skupiają się tylko na sobie, teraźniejszości, przyszłości. Pierwszego listopada liczy się wszak przeszłość, pamięć, zaduma i troska wyniesiona z długiej tradycji kościelnej. Wydaje mi się jednak, że dla wielu nie o religię tutaj chodzi. To raczej wyrwanie się z pędu życia i zwrócenie w stronę szacunku do jego ulotności, przemijalności. Pojawiają się łzy, czasem załamie się z lekka głos, a skostniałe dłonie z empatią zmiotą z nagrobka naleciałe igły. Z pewną czułością, jakby ten zimny granit swoich chłodem imitował kruche ciało bliskiej osoby. W powietrzu czuć słodko-gorzkie uczucia. Strata miesza się ze wspomnieniami wesołości, radości, szaleństwa. Przypominają się wspólnie spędzone chwile, uśmiechy, spędzone razem sylwestry, czasy studenckie, uściski dłoni, charyzmatyczne charaktery czy te ulotne, przypadkowe spotkania. Dla wszystkich tych myśli właśnie co roku przemierza się te same ścieżki cmentarne, nie poddaje w poszukiwaniach, nawet gdy oznaczenia gubią najbardziej obeznanych. To gra warta świeczki – główną zasadą jest pamięć, bez której każdy pozostałby tylko pyłem głęboko zakopanym w ziemi.
Szurając bezwiednie butami wśród zbrązowiałych liści, mijam chłopaka grającego na flecie wszystkim znane polskie piosenki. Gdy zostawiam za sobą kolejny pomnik, dobija się do moich uszu nieco trefna wersja Barki, ach co roku to samo. Po mojej prawej, od krzywego chodnika odbijają się kolorowe światełka różnokształtnych zniczy, ktoś opowiada komuś przy grobie stare historie rodzinne. Z lewej dostrzegam starszą panią z zieloną foliówką – ze środka uciec próbuje żółta chryzantema. Rzucam wzrok za nią, co roku odkrywam nowe imiona, nazwiska; widzę nietypowe nagrobki, tych typowych też przybywa. Wkrótce wyjdę z tego wielkiego cmentarza-parku, za mną zostanie przyjemny zapach jesiennej zadumy i charakterystyczny szmer krzątających się ludzi. Za bramą wraca życie – wartko płynie czas, powraca smutna szarzyzna, a ludzie? Za rok znów tu wrócą i znów z nostalgią spojrzą na tę paletę polskich doświadczeń. Być może to jedyny taki jesienny dzień, gdy szarość jest wskazana. Na jej oblicze pada łuna tysięcy płonących świec.