na szare chodniki spada poranna mżawka beznadziei
w odpowiedzi, ochoczo – bo jak – gdzieniegdzie wychyla
rąbka ciepła słońce, jak długie macki tak krótki
moment ewenetalnego oświecenia nadzieją
gdyby ktoś przespał smutny poranek, w ochocie
spojrzał na kontrasty ciemnych chmur i szerokich
przestrzennych łap promieni, by na kolejne godziny
w środku budynku się znaleźć – byłby to człowiek
oszukany
w przerwie zaś od męczącego (o ironio) siedzenia,
zauroczyć się chciał pamiętną iskrą radości,
ze zdziwieniem ujrzałby puszek, spadający
z nieba opad
brak więc chęci, zimno w butach i za kołnierzem,
na wpół biała kurtka i przymarznięte dłonie,
trzymające papierosa – unosi się siwy dym i
czysty obłoczek z płuc, a on bez złudzeń
słucha kolejnych głębokich rozważań o naturze
ludzkiej, świecie, radach zbędnych i niezręcznie
wrzuconych na rozgrzaną dyskusję banałach
i myśli on o tym mieście, gdzie w szybach
ledwo odbijają się ludzie – ich cienie,
zgubione. porzucone w wysokich drapaczach chmur
(czy chcą być drapane?); patrzy na te szare
chodniki, puste butelki nibyprzypadkowo ustawione
jak zagadka – kto? po co? kiedy? drapie się
więc po zaśnieżonej czuprynie, na chwilę
przystaje, a gdy prędko szturchnięty zostanie
przez dostojny garnitur i pośpieszny beret
czerwony, filcowy; pomyśli na koniec:
to miasto jak pogoda niestabilne – rozchwiane
w każdej szerokości, wstęgą sprzeczności oplata
bezchmurne dusze i deszczowych nieszczęśliwców