Teraz, gdy pierwszy raz od paru dni siedzę sama z własnym spokojem, a w metalowym kubku chłodzi się przede mną parzony rumianek, doceniam ten skumulowany w płatach duszy spokój. Nie porusza mnie miniony chaos – jestem ja, rozległe stromiska na wpół skalistych gór i słowa. Nie myślę o mróweczkach w neonowych bluzach, gdzieś tam, na szlaku. Wypieram widoki zatrważających cen schroniskowego menu, oddalam krzywe spojrzenia i nieodwzajemnione “cześć” odbijające się głucho w przestrzeni. Pozostają tylko moje wspomnienia, obserwacje ludzi, zasłyszane między ciężkimi oddechami historie i wyrównany oddech przed zbliżającym się powoli wejściem z powrotem na Strzechę. Chłonę jeziorczny (?) głęboki ton, powolnymi łykami łączę się z naturą (jakże holistycznie!); odpocząć daję strudzonym od wysiłku mięśniom. Dziś czeka mnie jeszcze tylko, zapewne zimny, prysznic, powrót do świata Sapkowskiego i długi, regenerujący sen. Eudajmonia.
Piękne momenty i piękni ludzie (wszak prawdziwi) wołają o piękno samo w sobie. Mimo tego okazjonalnego szukania przywar – góry są śliczne. Myślę, że docenia to nadprzeciętnie wiele różnych ludzi, którzy właśnie tutaj spotykają się bez planu, losowo spleceni nićmi przypadku. Wychudzeni studenci, panny młode w sukniach gotowych do sfotografowania, dzieci i dorośli, co z tej specyficznej miłości do gór nie wyrośli. Siedzi więc kto może przy piwie czy wódce, herbacie lub wodzie, a potok ich najrozmaitszych historii łączy się z nurtem wartko płynącej po zboczu wody.
Po chwili rzucania okiem na pozującą w bieli pannę młodą, nachodzi mnie myśl – chciałabym w tej scenerii kiedyś celebrować moją miłość (choć może nie w sukni za kilka tysięcy – mimo wszystko!).