Co za przepiękny, przepocony dzień! Pełne skałek przejścia, skoki i uskoki, stuknięcia kijków i stuknięte prośby B o kolejne zdjęcia. Niepojęta potrzeba zatrzymania tylu miejsc i momentów w klatce pikseli, nastraja w jakimś stopniu czystą fascynacją światem.
Ach, jak tu pięknie!
wołała przy każdym zakręcie, granicy, przejściu, potoku, tarasie, hali. Jej wytrwały zachwyt sam w sobie zachwyca.
Dobrze mi się dzisiaj szło, z lżejszym plecakiem i niezastałymi nogami w opanowanych amortyzacją ruchach – wciąż przed siebie. W parku narodowym góruje zasada by nic za sobą nie zostawiać, z pełnym respektem w jej przestrzeganiu, próbowałam więc nie wyrzucać z nieświadomość płytkich (i tych głębszych) złóż stresu, rezygnacji, przymusu produktywności i zachłanności by każdy krok liczony był kalorią lub jakąkolwiek inną wartością przeliczoną. Zgięcia kolan, podparcia nieplanowane czy półprzysiady celebrowałam jednak z dużą radością – oto ciało, którego tak nie lubiłam, przyniosło tyle satysfakcji, sprawczości. Jestem i byłam wdzięczna za siebie, za ruch, za zmianę i trud, który wkładam by te małe powody pokory dostrzegać na co dzień.
Przybył też kolejny zachód, choć dzień zachodził mi już od powrotu – natlenienie, nasłonecznienie, nadradość, a to wszystko nad poziomem morza. Ale to nie narzekanie, znów raczej spostrzeżenie uroku chwili. Uśmiecham się więc delikatnie, gdy w tym samym miejscu, co wczoraj przyglądam się pastelowemu chowaniu się słońca. Kończy się kolejny dzień – lekką łuną ostatków słońca muska opasłe górzyska i przychyla się ludzkim twarzom. Tyle jest gracji w tym nieczłowieczym geście.