Jestem z pokolenia, którego pierwsze kroki utknęły na starej kasecie nagranej pożyczoną od znajomych kamerą. Podobnie z pierwszymi artykułowanymi przebitkami dziecięcych myśli – słów i niezgrabnych przewrotów rozchwianych nóżek. Wszystko to uwiecznione na taśmie, schowane na lata gdzieś głęboko pod łóżkiem, w szarych, sklejanych kartonach. W pudełkach, które wyparte przez wirtualne chmury, aplikacje, albumy, filmy, tiktoki, kurzą się od przynajmniej dwóch dekad. Gdyby jednak trafić na nie przypadkiem, otworzyć ze zdziwieniem w oczach i odnaleźć pomocny przy odtwarzaniu magnetowid, widać uwiecznione bez pośpiechu momenty normalności – autentyczności wczesnych lat dwutysięcznych. Dobre to uczucie, tak na nowo spoglądać na znane sobie osoby, a w tym siebie, choć wszystko i wszyscy są “jacyś” nieznanie inni. Widać proces zmian i piękno techniki – kto by sam z siebie przecież tak pozornie nic niewarte momenty spamiętał?
Lepienie ciasta w bladoniebieskiej kuchni, zabawa różowym wózeczkiem, pierwsze niepewne pomruki i zdecydowane piski, wrzaski. Wierszyki seplenione, smoczki gryzione i cały arsenał obrazków, których ciepło wzmaga tylko idealizację tych czasów niewinnego dorastania.
Chciałoby się rzec – kiedyś to było.
Być może lukrowana pamięć współgra nieco z tym filmowym skokiem w przeszłość, który wcale z zamiaru nie jest ułożony pod kadr lub celebrowany w najbardziej ekspresyjny, sprzedajny sposób (mam wrażenie, że teraz gra toczy się o NAJwiększy przepych, NAJwiększe zabawki, NAJwięcej uśmiechów – wkradła się więc do świata dziecka matematyka?). Sugeruje to, że być może kiedyś te małe chwile, nieświadomie wręcz aspirowały do bycia wielkim przeżyciem codzienności. W swojej prostocie, staraniu młodych dorosłych i naturalności jest to dla mnie świadomość zwykle niezwykła.