Kiedy długie poranki splatają się z ciemnością za oknem, pojawia się pytanie, czy warto w ogóle odsłaniać rolety. Dzień-noc to jedna wielka szarość wtapiająca się w oskubane blokowiska nietknięte kolorową farbą. Za Żelazną Bramą kwitnie beton i wielkie figury reklamujące produkty luksusowych marek. Okno na korytarzu bloku osłonięte jest banerem, szarość. Straty oszacowano na zero złotych, za płachtą trudno szukać ciepła oprócz karnie ustawionych żarówek ulicznych lamp. Gwarantują porządek i pilnują grządek. Jest Kościuszko i kamienny postument, na którego wspiął się jakiś podchmielony chłopak, tak słyszałam. Nocą w mieście dzieją się rzeczy, które łatwiej wymyślić niż zobaczyć.
Jesienią, jesienią sady się rumienią i ludzie dziadzieją. Są znicze ustawiane równiutko na grobach bliskich, ciepłe spacery po Cmentarzu Centralnym i plastikowe wieńce. Później nacjonalistyczne marsze i strachy przed nimi, o których słyszę na zajęciach od koleżanki z Białorusi. Ułamek tego spięcia czuję w moim ciele, słuchającego miasta ogarniętego hałasem, unikam więc miejsc styku. Skręcam tam, gdzie prezentują się kolorowe stroje ludowe, tańce i ciasteczka wypiekane w imię Marszałka. Tylko po co ten deszcz, zimno, katar i kaszel? To dziadzienie.
Później w rytm biało-czerwony przybywa staruszek w czapce z pomponem. Czwartego listopada przy Zamku ustawiano kolorowe, świąteczne światełka i bombkowy napis, żeby każdy wiedział, że jest w #Warszawa. Nie ma czasu na przeżywanie czasu, na nijakość listopada, gnijące liście i długie deszcze. Błoto na butach, posępność wczesnej ciemności i Turnau słuchany podczas spacerów z parasolką. Krzykliwe reklamy mówią, że czas kupić kalendarz adwentowy z 24 rzeczami, których tak bardzo potrzebujesz. Na banerach śnieg, za oknem brudne kałuże.
Co robić, gdy letnie ciepło ucieka z serca, a sezonowa depresja dotyka najgłębszych czeluści ciała i duszy? Dusić się w pokoju, który należy przewietrzyć, jednocześnie tego nie robiąc w wyolbrzymionej niechęci do zimna. Można stworzyć domowy kokon i czekać na postrzegany pięknie śnieg, który zapewne nie przyjdzie lub skąpie podaruje nam swój biały puch. Bo może chce się oczekiwać na coś na co można by wreszcie godnie czekać. Nie na andrzejki i woskowe wróżby, ale na choinki, wigilijne potrawy, mikołajkowe skarpetki. A może jest właśnie inaczej i reszta miesięcy też znajduje swoje miejsce w mozaice roku? Ludzie pochłonięci są wielką narracją zapominam o potrzebie listopada. Jak irytujące komary, pozornie do usunięcia z ekosystemu, listopad okazuje się ważny w łańcuchu zależności. Nadaje rytm bezrytmu i krzyżuje motywacje codzienności. Odejmuje energię i męczy samym byciem takim, jaki jest. Wysysa energię z niezmęczonych ludzi – na ulicach ludzie niepocieszeni, bo nikt nie lubi być okradanym z tak wątłych zasobów optymizmu. Ale możesz uśmiechnąć się po polsku, bo listopad to czas bez imperatywu pożyteczności i produktywności. Jest krótki, ciemny, chłodny, pomarańczowozłoty i denerwująco trwały w przypominaniu o tym, jak trudno jest myśleć dobrze, gdy przekonany okolicznościami mózg chce inaczej. W listopadzie łatwiej oglądać filmy na kanapie i pić herbatę z imbirem, malować kolorowe mazgaje i wspominać uciążliwe jeszcze chwilę wcześniej upały. Pić kawę z mlekiem, jeść jabłecznik, drzemać, brać gorące prysznice i zapalać świeczki. Trudniej tylko do tego wszystkiego wstać – tu z pomocą przychodzi kaloryfer, wierny przyjaciel ogrzanych koszulek i skarpetek, które przylegają do porannego ciała jak termofory. Kilka elementów szarego listopada okazuje się znakiem łaskawości do ludzi jako tych istot, które potrzebują czasu na niemoc i wolniejszy rytm działań. A dla nieprzekonanych do zasadności listopada: Co gdyby palcami opleść kojącą dłoń ciepła? Oddaję głos banalnemu powtórzeniu: herbata, wrzątek, rękawiczki, koce, kaloryfery, świeżo wypieczony chleb i drugi człowiek. Wtedy może niewiele jest do oczekiwania oprócz końca tego miesiąca?