Są misje i misyjki – codziennie przeplatają się w toku wydarzeń. Pójść do sklepu, kupić warzywa, zrobić obiad, wziąć się za pracę, pójść na spacer i ćwiczenia. Zebrać się w sobie, pojechać na drugi koniec miasta, spędzać czas ze znajomymi, choć na początku nie chciało się wyjść z czterech ścian. Odebrać paczkę, pić dużo wody, skończyć studia, wysypiać się, czytać książki i wiedzieć, co dalej. Tak krążą w głowie te samozwańcze przykazania, setka zamiast dwunastu, wierzyć trzeba przecież w siebie. Liczyć tak samo, choć z tym nieco trudniej.
Spaceruję i patrzę na kolorowe kwiaty posadzone na skwerach i w parkach, gdzie dzieci pieczołowicie wspinają się na barierki placów zabaw. Ochoczo korzystają ze zjeżdżalni i upadają, by za każdym razem wstać, nawet jeśli z czyjąś pomocą. Nie muszą myśleć o przyszłości dalszej niż prośba o kukurydzianego chrupka czy Kubusia z zieloną nakrętką. Sucha bułka czeka na nich w bliskiej odległości, są pewne, że jej potrzebują. Młodość jest przed pełną dorosłością, ale po tym beztroskim okresie suchych herbatników przeżuwanych z pasją w piaskownicy. To czas wyborów i wolności – szukania siebie w sobie i w innych. Przy tym stawia się ciągłe pytania i poszukuje, jak homo viator podróżując od zdarzenia do zdarzenia. Od misji, do misji.
Czasem w nocy przyczepia się do mnie myśl, że to ten moment, gdy muszę wybrać, jak pokieruję swój los. Tylko tu i teraz, jakby później czas nieubłaganie zabrał mi sprawczość. Mnogość wyborów komplikuje sprawę, a lata lecą same. Zapominam już powoli o licealnym stresie cotygodniowych kartkówek i kilku sprawdzianów w tygodniu, nawet gdy obiecano, że maksymalnie mogą być dwa. Dziś nie ma zadań domowych, siedziałam nad moimi dłuższe chwile, i choć czasem kusiło, by jednak ich nie robić, w zasadzie nie było takiej opcji. Rób i się ucz, bo nauka to potęgi klucz. Więc wybierałam dalej – studia. W mieście, ale nie moim, na jakim kierunku? Szukałam siebie w dziwnych kątach, skończyłam w uroczym budynku na Krakowskim Przedmieściu. Podczas pierwszych zajęć nie myślałam o tych ostatnich, teraz znów trzeba się na coś zdecydować. Praca w kulturze? Praca w edukacji? Praca gdzieś, bo pracować trzeba. Najlepiej tam, gdzie dają dużo pieniędzy, bo światem rządzi pieniądz, nawet jeśli ten sam świat za kilkadziesiąt lat spotka klimatyczna porażka. Ciekawe co wtedy zrobimy z bankowymi sumami i chowanymi w skarpecie banknotami?
Trzeba zostać na ziemi, szukać odpowiedzi na teraz, bo przyszłościowa depresja jeszcze nikomu nie pomogła, mówią o klimatycznym optymizmie. Czas podejmować kolejne optymistyczne decyzje i próbować przedzierać się przez nieustępliwe porażki, rozgrzebując to, co poszło nie po myśli. W dobrej wierze, że coś z tego jeszcze powstanie. Jestem jakby w (p)szoku*- zgarniam porzucone pomysły, kolorowe przemyślenia, szare nastroje i niedokończone plany, pływające razem w śmieciowej brei. Ludzie brzydzą się śmieci, bo śmierdzi, bo nieestetyczne, najchętniej jakby najszybciej zabrali je spod domu do dalekiego śmieciowiska (oni). Kiedyś słyszałam, że śmieci to nasza przyszłość, możemy wykorzystywać je ponownie, a nawet czerpać z nich energię, choć trudno mówić o mocnych siłach przerobowych w czasach stałej konsumpcji. Rzeczy ciągle powstają i są wyrzucane – chińskie pudełka latają wte i wewte, w końcu zwrot darmowy. W moim śmietniku są fusy po kawie, kilka niezrealizowanych nadziei i lęk, który stale wyrzucam, łudząc się, że wreszcie zniknie na dobre. Zapewne w decydujących momentach życia i one będą musiały do mnie wrócić, postaram się wtedy je obmyć i zamiast znów zanieść do pszoku, będę w szoku, że tak ładnie do mnie pasują.
Niezręczne gierki słowne, misje pójścia do żabki i śmieci – ten tekst miał wylądować w koszu, ale jednak ujrzał światło dziennie.
*PSZOK – punkt selektywnego zbierania odpadów komunalnych