alukes
Opublikowane przez ms

Szara kostka brukowa przywitała zielone chwasty i żółte mlecze. Mleczne niebo zasłania słońce próbujące przebić się przez tarczę z chmur – jest ciepło, wczoraj dwadzieścia kilka stopni, jutro dwanaście. W nocy spadł deszcz, mocny, spało się dobrze, a w kraju susza. Jeden deszcz wiosny nie czyni, promyki wchłaniane są przez skórę, witamino D, miło znów cię widzieć. W nocy nie było aż tak zimno, zakwitły malwy, bzy i kasztany, do matur jeszcze chwila, spokojnie. Przeminęły pierwsze krokusy, przebiśniegi, konwalie – przed klatką posadzili różowe goździki. Siedzą w zimnej ziemi i raz po raz obserwują ludzi wchodzących na klatkę. W studni budynku dźwięki wybrzmiewają głośno i donośnie. Ktoś gra na trąbce, zwykła rzecz, a nagle czuję szczęście.

Dziewczynka na spacerze chce sprzedać mi podwiędły bukiecik polnych kwiatów. Ładne, szkoda, że nie mam gotówki, przykro mi, powodzenia dalej, nie, nie chcę cukierka, dziękuję, cześć, pa, do widzenia. W domu kolorowe talerze ciast – mazurek z lukrowymi stokrotkami i słodką mieszanką bakalii. Sernik przypomina chmurkę, na której mogłabym zapaść w sen po cukrowym haju. Przy stole dużo jest cukru i miłości – lęku przed stratą i przemijaniem, rozważań nad przeszłością i życiem. Pytaj, bo kiedyś mnie nie będzie i zapomnisz – mówił dziadzio. Siedzieliśmy, jedliśmy, piliśmy, byliśmy. Oby jak najdłużej.

W tym miesiącu co chwilę jechałam pociągiem – opóźnienia wsiadły na gapę. Gapiłam się na ludzi i za okno, hałas przeszkadzał w skupieniu, podróżni z wagonu szóstego proszeni są o schowanie piwa. W Częstochowie zjadłam precla z cynamonem. Słodko, niesłodko – to miasto kojarzy mi się z ciepłem letniego powietrza, starością i koktajlami owocowymi robionymi przez dziadka każdego ranka. Zabierał mnie na pobliski plac zabaw i do Lewiatana, lubiłam tamtejsze niebieskie pawilony i zapach wieczornego powietrza wokół blokowisk. Cukier czerpałam z gazowanego toniku Jurajskiego pitego z perłowej miniszklaneczki wyciągniętej z tej górnej półki, która do dzisiaj domyka się według własnych reguł. Na ziemniakach był koperek, na plasterkach pomidorów cebulka. Rarytas, do odtworzenia, ale nigdy tak, jak wtedy w Częstochowie.

Podczas ostatniej wycieczki do Wrocławia miasto było piękne. Pierwszy tak ciepły w tym roku dzień pozwolił na krótki rękaw i rozkoszowanie się kawą w ulubionej kawiarni. Zachód słońca nie był w barwach za intensywny, intensywnie zapamiętam go raczej na długo. Wzgórze Oporowskie jest obok Biedronki i Społem, widać z niego Ślążę i rzędy owocowych drzewek dopiero co zakwitłych. Siedzieliśmy na krawędzi betonowego murku aż na kark wstąpiły pierwsze dreszcze zimna. Wieczory są do żegnania dnia i witania nocy – tym razem w rytm planszówek i dmuchanego materaca, który do rana straci rezon. Budzisz się na podłodze, mimo tego jest wspaniale.

Przy Ogrodzie Krasińskich mijam betonowe donice, te, które mogłyby też być brylastymi koszami na śmieci. Mieszczą w sobie kwiaty, morze kwiatów. Tuż obok, z trawnika wybijają się mlecze, chwasty, liście i korzonki. Kostka brukowa, do spotkania na każdym rogu polskich miast, jakoś przyjaźniej spogląda wtedy na człowieka. Zimą możesz złamać na niej nogę, wiosną witasz nowonarodzone w przyrodzie życie. Żyję, oddycham powietrzem pachnącym deszczem na betonie. Chodzę przez parki, ulice, skwery, place. Tylko w Szczecinie tak blisko mi do lasu. Wszędzie spaceruję, w tym blisko mi do koreańskiej noblistki Han Kang, która w “Białej elegii” pisała, że podczas mieszkania w Warszawie jej życie składało się głównie ze spacerów. Dokąd? Krokami próbuję odnaleźć odpowiedź.

Gubię się ostatnio, nocami piszę scenariusze, których przeraźliwie się boję. Nawiedza mnie myśl o konieczności wyboru jakiejś przyszłości – złej, dobrej, pasującej, opłacalnej, ciekawej, łatwej, takiej, na której się wzbogacę, nie stracę, będę potrzebna, trudnej. Każda jest trudna, pytam starszych o ich przeszłość – czy gdyby mogli coś zmienić, zrobiliby to? Liczę na odpowiedź, której nikt nie może mi udzielić – zrób to i basta. Możliwość podążania własną ścieżką to piękna szansa współczesności, która chyba po raz pierwszy w historii oferuje tyle rozwiązań. Idź w marketing, w edukację, w służbę, w kulturę. Może pisz więcej, piecz, rób kursy, kończ kolejne studia, usamodzielnij się, pracuj i studiuj, zarabiaj, wydawaj, ale nie za dużo. Żyj, ale nie za dużo. Błądzę, szukam, czasem nie wiem, jak działać dalej. Mam przestać myśleć o tym, co w przyszłości i najpierw zrobić swoje, krok za krokiem? Lista odhaczona, mogę robić oba na raz.

Więc spaceruję, liczę pieniądze na koncie, narzekam dla zabicia czasu –  chcę oszczędzać i wypić kawę na mieście. Jedno lub drugie. W zasadzie to oba, mnogość przekazów przytłacza, coraz mniej patrzę w ekran mediów społecznościowych, coraz więcej czasu spędzam wlepiona w książki i słowa. Telefon podpowiada, że ciagle jest coś nie tak – ze światem, z ludźmi, ze mną. Świadomość jest ważna, nie mam paszportu na ziemie tiktokowe, stawiam zdrowe granice. Zdrowy rozsądek podpowiada, że w dobie kryzysów trzeba przeć do przodu, spaceruję, obserwuję gołębie w kałuży i trzęsące się tramwaje. Starsza pani pyta mnie o coś w sklepie, odpowiadam, do widzenia, do widzenia. Może to jest clou życia?

Podobno organizm człowieka nie rozróżnia stresu wywołanego przez goniącego go niedźwiedzia, a tego spowodowanego kolejnym nerwowym zadaniem w pracy czy na uczelni. Boisz się egzaminu? Goni cię wilk. Umowa o pracę lub zleceniówka – doświadczasz poniżania? Goni cię ryś. I wszystkie inne zwierzęta, gdy musisz do kogoś zadzwonić, a nie napisać (typowe dla mojego pokolenia). Załatwić coś w urzędzie, porozmawiać z kimś bliskim, kto nie wiadomo kiedy odszedł w dal. Biegnie za mną stado rozjuszonych lęków, cecha młodości? Co gdyby w wielkich tomiskach podręczników ktoś wreszcie zapisał odpowiedź na moje pytania. Jak nie oszaleć w biegu życia, które daje tyle opcji? Jak wybrać tę dobrą, nie poddawać się i mieć to wszystko wreszcie gdzieś? Na tyle głęboko, by nie żyć w nerwach, na tyle zaś płytko, by nie stracić wrażenia, że w tym szaleństwie jest cel? Jak sprostać oczekiwaniom kończącego się świata, gdy mój dopiero się zaczyna?

Jak, jak, jak – gromada stoi przy źródełku niepewności i siorbie powoli. W moim kubku herbata, ma być ciepła i koić wnętrze. Jest wieczór, gdy niezapowiedziany przyszedł do mnie m. Ostatnio turlam się po codzienności jak kłębek nerwów, bycie obok nie jest łatwe, gdy wiem, jak trudno być w swoim poszukującym odpowiedzi  towarzystwie. On też nie wie,  jest obok mimo tego. W niespodziance do rąk podaje mi wielki bukiet różowych goździków. Dzielimy je na dwa wazony, piękne kwiaty, mówię. Na czole składa uroczą pieczątkę. Słyszę, że ze wszystkim idzie mi dobrze, nawet jeśli to ja próbuję wygrać konkurs w szybkim chodzeniu. Myśli cichną, choć wiem, że szybko wrócą do trybu sprintowego. Tak czy siak, na chwilę towarzyszy mi spokój, trzymam go za rękę. Przez kilka minut nie goni mnie nic.

i tak szliśmy spokojnie na Górkę Oporowską

kwiaty, ścieżki w parku, zapach wiosny

w powietrzu latały puchate obłoczki z mleczy, w mieście czuć zmianę

 

Poprzedni PostNastępny Post